Rozwodu nie będzie
Do pięćdziesiątki Wojciech Marecki miał ledwie kilka siwych włosów, ale za to diabła w żebrach na dobre. A wszystko przez nią — Weronikę. Spotkał ją przypadkiem, gdy zajrzał na uczelnię, gdzie wykładał jego stary przyjaciel. Sprawa była błaha, ale skutki — nieodwracalne.
Stała przy oknie, bawiąc się promieniami słońca we swoich złocistych włosach. Jasnozielone oczy, smukła sylwetka, tchnąca życiem i brawurą… On, mężczyzna od dawna nie młodzik, nagle poczuł się jak chłopiec. Weronika wydała mu się ucieleśnieniem wszystkich marzeń — wróżką, syreną, nimfą. W rzeczywistości była po prostu ładną studentką, ale Wojciech zrozumiał to znacznie później. W tamtej chwili był zaczarowany.
Takiej namiętności nie czuł choćby do swojej żony Elżbiety w pierwszych latach małżeństwa. Mieli za sobą trzydzieści lat związku, dwoje dzieci, wspólną przeszłość, dom, wzajemne zrozumienie i rzadkie kłótnie. A teraz wszystko to zniknęło mu z głowy, gdy tylko spojrzał na Weronikę.
Ona zresztą nie opierała się zalotom statecznego adoratora. Wręcz przeciwnie — zachęcała go. Dla niej był szansą. Wychowana w skromnej rodzinie, która ledwo związała koniec z końcem, marzyła, by zostać w dużym mieście. A Wojciech był dla niej bramą do tego świata.
— Przecież on jest starcem! — krzywiła się jej współlokatorka Kasia. — Oszalałaś? Dasz radę z nim żyć?
— Wcale nie taki stary — machnęła ręką Weronika. — Żywy, z pieniędzmi, zakochany po uszy. Zobaczysz, niedługo się oświadczy.
Wojciech zakochał się na dobre. Był czuły, hojny, uważny. Ale ani razu — ani słowem — nie wspomniał o rozwodzie. Weronika czekała, liczyła. Jej plany były proste: dzieci Wojciecha dawno usamodzielniły się, żona zdrowa, żyją spokojnie. A on — miał pieniądze. Wszystko zmierzało ku ślubowi. ale nagle Wojciech zaczął się męczyć. Okazało się, iż rytm młodej kochanki przerastał dojrzałego mężczyznę. Wolałby widywać się raz w tygodniu, i to w hotelu, a resztę czasu spędzać w domu, gdzie czekały wygodny fotel, rosół i ukochana Elżbieta.
Weronika zaczęła domagać się więcej:
— Dlaczego nie możemy zamieszkać razem? Przecież masz jeszcze mieszkanie!
— Są tam lokatorzy — skłamał. W rzeczywistości mieszkanie stało puste, on z Elżbietą planowali remont. Ale na gniazdko dla kochanki nie zamierzał go oddawać.
— To wynajmij nowe! Jesteś przecież mężczyzną!
Kłótni przybywało. Aż w końcu stało się.
— Jestem w ciąży, Leszku — oznajmiła Weronika (tak właśnie go nazywała). — Cieszysz się?
Wojciech zdrętwiał. Właśnie wrócił z delegacji wcześniej, by z nią zerwać. A tu — dziecko.
— Ale mówiłaś, iż się zabezpieczasz…
— Nic nie daje stu procent! A ja myślałam, iż będziesz szczęśliwy…
Nie był szczęśliwy. Był zdezorientowany. Ale został. Chłopiec się urodził — Staś. Wojciech pomagał: finansowo, bywał, dbał. Ale Weronika chciała więcej.
— Mam dość bycia w cieniu! Albo mówisz żonie, albo ja to zrobię!
Nie zdążył zdecydować — Weronika wzięła sprawy w swoje ręce. Po kilku dniach żona powitała go słowami:
— Wychodzi na to, iż masz dziecko i planujesz ślub? To prawda?
— Elu, to nie tak… Wszystko wytłumaczę…
— Od razu ci mówię: rozwodu nie dam — powiedziała spokojnie, ale stanowczo. — Nie dla jakiejś studentki budowałam rodzinę trzydzieści lat.
Wojciech poczuł ulgę. Nie dlatego, iż uniknął rozstania, ale dlatego, iż usłyszał — ona wciąż chce ich związku.
— Kocham cię, Elżbietko. Wybacz mi. To było szaleństwo, sam nie wiem, co mnie opętało…
— Ale dziecko jest niewinne — dodała. — Zabierzemy je do nas. A z tamtą — kończysz na zawsze. Wtedy ci wybaczę. Naprawdę.
Wojciech nie wierzył własnym uszom. Ale żona, jak zawsze, wszystko przemyślała. Weronika, zmęczona niemowlakiem, bez pomocy, bez wsparcia, z euforią oddała syna, gdy zaproponował rozwiązanie:
— Chcę, żeby Staś mieszkał z nami. Będziesz mogła wrócić na studia, do normalnego życia. Damy radę.
— Świetnie — odparła obojętnie. — Tylko potem nie roszcz pretensji.
Opiekę załatwiono gwałtownie — ojciec uznany, matka nie protestowała. Staś przeprowadził się. Elżbieta dbała o niego, ale z rezerwą. Wojciech miał nadzieję: czas uleczy rany. Minął rok.
I nagle — grom z jasnego nieba.
— Rozwodzę się z tobą — oznajmiła Elżbieta po powrocie z delegacji. — Poznałam kogoś. I zrozumiałam, iż jestem szczęśliwa tylko z nim.
— Kogoś?
— Eugeniusza. Mieszka w innym mieście, ale przeprowadza się do mnie. Ty zostaniesz z mieszkaniem. Wszystko fair.
— Ale mówiłaś, że…
— Wtedy w to wierzyłam. Ale miłości się nie rozkazuje. Przepraszam.
Odeszła. Zostawiając mu Stasia i przeszłość. Próbował wrócić do Weroniki, ale ta tylko się zaśmiała:
— Dostałeś swoje, Leszku. A ja — wolność. Teraz radź sobie sam. niedługo wychodzę za mąż.
Został sam. Z synem, którego już pokochał. Bez żony, bez kochanki, ale z cichym przekonaniem, iż może to właśnie była sprawiedliwość.