Kroniki pewnego życia

polregion.pl 1 tydzień temu

Kroniki pewnego życia

Halina Wiśniewska próbowała odejść od męża dwa razy. I za każdym razem wracała. Dla syna.

Po raz pierwszy uciekła do rodziców, gdy Tadeusz zaczął pić po narodzinach Bartka. Nie wytrzymała już jego pijackich wybuchów – w środku nocy, tuląc malutkiego synka, wyszła z domu. Tadeusz dogonił ją na podwórku:

— Gdzie się wybierasz?!

— Jak najdalej od ciebie.

Matka, wiejska pielęgniarka, tylko westchnęła:

— Halinko, a czego się spodziewałaś, wychodząc za kierowcę ciężarówki? Tacy już są – po pracy muszą się „odprężyć”. I nic tego nie zmieni.

Nie miała na to odpowiedzi. Sama wybrała swój los. Poznali się, choć brzmi to dziwnie, w bibliotece. Halina miała tam praktyki, a Tadeusz przyszedł wymienić książkę.

— Może coś lekkiego? — zapytała, patrząc na jego spracowane dłonie.

— Coś o miłości — uśmiechnął się, patrząc jej prosto w oczy.

Dała mu „Ludzi bezdomnych”. Po kilku dniach wrócił – nie po kolejną książkę.

— Nie skończyłem… Może pójdziemy do kina?

I się zgodziła.

Była wiosna, w głowie – różowe marzenia, w serce wstąpiła młodość. Zakochała się. A w tamtych czasach, jeżeli chciało się być razem, szło się do urzędu stanu cywilnego. I tak się stało.

Wesele – skromne, prawie bez gości. Miesiąc później pierwszy raz ją uderzył – bo za długo rozmawiała z sąsiadem. Potem, oczywiście, przyniósł bławatki i powiedział:

— Wiesz, iż jestem zazdrosny.

— To ma być przeprosiny?

— Nie. To ostrzeżenie.

Milcząco spuściła wzrok, wstawiła kwiaty do szklanki. Siniaka pod ustami zamaskowała pudrem. Wybaczyła.

Ale kiedy urodził się Bartek, a Tadeusz zaczął pić – odeszła. Nie wytrzymała. Przez pół roku błagał, by wróciła, obiecywał, iż rzuci. I rzeczywiście – wytrzymał prawie dwa lata. Ale każdy stres zagłuszał alkoholem, inaczej nie umiał.

Pewnego dnia, po szczególnie brutalnej kłótni, gdy Tadeusz rozbił wazon – nie w nią, ale obok – usiadła w kuchni i zaczęła pisać do siostry:

„Krysia, już nie daję rady. Odchodzę. Muszę siebie uratować.”

Zajrzała do pokoju dziecięcego. Bartek spał, przytulając zabawkową ciężarówkę – prezent od taty. Uwielbiał ojca. A to uczucie było odwzajemnione.

Halina podarła list. Pomyślała: jeżeli odejdę – on się rozpadnie. A syn będzie patrzył, jak ojciec się degraduje. Lepiej, żeby nienawidził mnie, niż żeby wstydził się jego.

Widocznie Tadeusz to wyczuł. Pił mniej. Urodził się drugi syn – Marek. Kilka lat żyli spokojnie, niemal szczęśliwie. Ale powroty do nałogu się powtarzały. Po kolejnym wpadł do domu w półmroku, a ona powiedziała:

— Już cię nie kocham. Nie potrafię. Nigdy.

— Oszalałaś?

— Wcale nie. Ale zostaniemy razem. Dla dzieci.

Każdego wieczoru sprawdzała, czy chłopcy śpią, kładła na nocnej szafce ciężką encyklopedię – na wszelki wypadek – i szeptała do siebie: „Jeszcze jeden dzień. Nie dla mnie. Dla nich.”

Zmiany następowały powoli. Ale mijały lata, dzieci rosły. Tadeusz się uspokoił, niemal przestał pić. Kraj się walił, sklepowe półki świeciły pustkami. Przenieśli się do Poznania, młodszy właśnie szedł do szkoły.

Zakład transportowy, w którym pracował Tadeusz, zamknęli. W desperacji przyniósł do domu butelkę i postawił na stole.

— Nie — powiedziała Halina stanowczo. — Albo to, albo dzieci.

— Daj mi spokój.

— Tym razem nie odpuszczę — chwyciła butelkę i wylała do zlewu.

Podniósł rękę, ale nie uderzył. Wiedział: jeżeli to zrobi, straci wszystko. Ona się nie cofnie.

W 1995 dostali działkę pod budowę. Pieniędzy nie było, pożyczyli od rodziców.

— Sami zbudujemy dom — niespodziewanie oznajmił.

Nie uwierzyła. Ale każde weekendy spędzali na placu budowy: on mieszał beton, ona nosiła cegły. Pewnego dnia poślizgnęła się i rozcięła kolano. Podbiegł:

— Głupia jesteś, po co się pchasz?!

Ale w głosie miał strach. Prawdziwy.

Dom zbudowali. Nie od razu. Ale stanął. Gdy przykryli dach, przyniósł szampana. Siedzieli na belkach, pili z plastikowych kubków.

— Ładnie, co?

— Nie do wiary — odparła.

Został trzeźwy. Ale miłość nie wróciła.

— Mamo, dlaczego z nim żyjesz? — zapytał kiedyś dorosły już Bartek. — Jesteście sobie obcy.

— Obiecałam – w zdrowiu i w chorobie. A poza tym, potrzebowaliście ojca. choćby takiego. Jak będziesz miał dzieci – zrozumiesz.

Dziś oboje mają po siedemdziesiątce.

Tadeusz bawi się z wnukami, a Halina myśli: gdybym wtedy odeszła – on by nie przetrwał. I tych dzieci by nie było. Więc jednak nie na próżno.

Mieszkają w domu, który sami postawili. Każde ma swój pokój, swoje filmy. Ona słucha Chopina, on ogląda „Prawo Agaty”. Wiadomości śledzą razem. To ich układ.

Dzieci dzwonią codziennie. Wnuki śmieją się z fotografii w ramkach. Ostatnio gościła pięcioletnia Zosia. Wdrapała się babci na kolana i zapytała:

— A co to jest miłość?

Na podwórku dziadek równo, metodycznie rąbał drewno. Jak wszystko, co robił od dwudziestu lat.

— To wtedy, kiedy wybaczasz komuś coś, czego innym byś nie wybaczyła.

— A ty dziadkowi wybaczyłaś?

Nie spodziewała się tego pytania. W oczach dziewczynki była ta sama głębia, co kiedyś u Bartka.

— Nie wybaczałam. Po prostu każdego dnia wybierałam, co jest dla mnie ważniejsze.

— A co jest ważniejsze?

Zaskrzypiały drzwi. Tadeusz wszedł do pokoju.

— Ty — odpowiedziała babcia. — Twój tata. Twój wujek. Ten dom. I choćby te dziadowskie seriale…

Zosia wybuchnęła śmiechem:

— To jest miłość?

— Nie, rybko. To cierpliwość. A miłość… bywa różna. Prawdziwą jeszcze poznasz.

Tadeusz wyjrzał z kuchni:

— Herbaty, Halina?

— Zaraz naleję — odpowiedziała.

To nieHawarka parowała na stole, a ona pomyślała, iż choćby po latach codziennych bitew i milczenia to właśnie te drobne gesty stały się ich wspólnym językiem.

Idź do oryginalnego materiału