Nieważki ciężar
Od pierwszego wejrzenia nikt by nie podejrzewał, iż z Michałem jest coś nie tak. Wysoki, szczupły, z wyważoną akuratnością w każdym ruchu, wyglądał jak człowiek, który trzyma życie w ryzach. Ubranie — zawsze nienaganne: ciemny płaszcz, wyprasowane koszule, buty wypastowane do lustrzanego połysku. Każdy poranek zaczynał się tak samo: kawa z małej kawiarni na Starym Mieście w Krakowie, cichy skinienie głową w stronę baristki, która znała jego zamówienie na pamięć, potem poranny bieg wzdłuż Wisły, gdzie mijał tego samego starszego mężczyznę w zniszczonej czapce, truchtającego swoją trasę. Następnie praca w biurze projektowym, gdzie rysował plany budynków z taką precyzją, jakby próbował stworzyć dla siebie niezniszczalną twierdzę, bez pęknięć i słabych punktów. Wszystko było doskonałe. Oprócz jednego.
Rankami w piersiach czuł ucisk, jakby ktoś położył na nich zimny, granitowy głaz. Nie ból — tylko ciężar, który utrudniał pełny oddech. Nie fizyczny, ale jakiś głęboki, jakby powietrze nasiąkło ołowiem, w którym rozpuszczał się niepokój, bez przyczyny i bez nazwy. Świat wokół pozostawał ten sam: te same ulice, te same twarze, ten sam rytm. Ale w tej codzienności kryło się coś złowieszczego, jakby każdy dzień powtarzał się nie z wyboru, ale z przymusu, z nawyku, od którego nie da się uciec. Michał przyzwyczaił się milczeć na ten temat. *Po prostu zmęczenie* — mówił sobie, unikając spojrzenia w lustro. Albo w ostateczności: *pogoda*. To było łatwiejsze niż szukać prawdy. A o co dokładnie chodziło — nie wiedział. Albo bał się wiedzieć.
W pracy szanowali go. Nigdy nie przekraczał terminów, projekty oddawał na czas, idealnie dopracowane. jeżeli klient czegoś nie akceptował, Michał w milczeniu przerabiał, nie okazując irytacji ani urazy. Nie dyskutował. Nie protestował. Po prostu wymazywał i zaczynał od nowa, z tą samą chłodną precyzją. Cisza była jego tarczą. Cisza oznaczała kontrolę. Jeszcze jako dziecko nauczył się tej zasady. Zbyt szybko. Kiedy za głośne słowa następowały ciężkie kroki ojca i grobowa cisza za drzwiami pokoju matki. Kiedy nauczył się kaszleć bezdźwięcznie, by nie zwracać na siebie uwagi. Ten nawyk — rozpuszczania się, nie zostawiania śladu — wsiąkł w niego jak zapach starego domu. Prawie na zawsze.
Pewnego wieczoru, wracając do domu po wilgotnych ulicach, zauważył staruszkę pod sąsiednimi drzwiami. Stała zgarbiona, bezskutecznie próbując trafić kluczem do zamka. Jej palce drżały, jakby słuchały nie jej, ale jakiegoś wewnętrznego zamętu. Michał rozpoznał ją — Jadwiga Nowak, samotna emerytka z parteru. Ostatnie miesiące nie widział jej ani na podwórku, ani na klatce schodowej. Jakby stała się cieniem, częścią starych murów. Pochylił się, cicho oferował pomoc. W milczeniu podała mu klucze, jej wzrok był pusty, ale w tej pustce mignęło coś dziecięco bezbronnego, jak u dziecka zaskoczonego w pół kroku. Michał poczuł, iż coś w nim drgnęło. Jej milczenie krzyczało głośniej niż słowa.
W jej mieszkaniu pachniało lekami i zwiędłymi kwiatami, powietrze było gęste, jak w pokoju, gdzie czas stanął w miejscu. Pomógł jej usiąść w starym fotelu, delikatnie podtrzymując za łokieć, i już miał wyjść, gdy nagle szepnęła, patrząc w podłogę:
— A u pana w domu wieczorem świeci się światło?
Pytanie było dziwne, niemal absurdalne, ale ciąło jak brzytwa. Michał nie odpowiedział. Nie potrafił. Wyszedł, ale następnego ranka, stojąc przed lustrem, po raz pierwszy zauważył własne oczy. Nie zmęczone, nie smutne — puste. Jakby nie zostało w nich nic poza odbiciem.
Pojechał do pracy, ale w połowie drogi skręcił. Wsiadł do tramwaju i jechał bez celu, patrząc, jak za oknem migają szare kamienice, mokry bruk, twarze przechodniów. W gwarze miasta — w urywkach rozmów, szumie kół, dzwonkach — nagle przypomniał sobie ojca. Jak godzinami wpatrywał się w ścianę, jakby oczekiwał odpowiedzi. Jak matka poruszała się po kuchni, z uśmiechem napiętym jak lód. Jak w domu panowała cisza — nie przytulna, ale dźwięcząca, jak przed burzą, gdy każdy dźwięk zdaje się zbyteczny. Michał, jeszcze chłopiec, uznał, iż tak trzeba żyć. Nie hałasować. Nie przeszkadzać. Nie rzucać się w oczy. Nie istnieć.
Wysiadł na obcej przystanku i wędrował dalej. Deszcz zostawił kałuże, ludzie biegli, chowając się pod parasolami. Szedł, aż zatrzymał się przed budynkiem, który rozpoznał. Szpital. Oddział psychiatryczny. Kiedyś przywieziono tu jego matkę. Miał czternaście lat i nikt nie wyjaśnił dlaczego. Powiedzieli — *nerwy*. Nie pytał. Przyniósł jej mandarynki w siatce, a ona patrzyła przez niego jak przez szybę, nie dotykając owoców. Wtedy przysiągł sobie: z nim tak nie będzie. Będzie silniejszy. Niewidzialny dla bólu.
Wszedł do recepcji. Zapach środków dezynfekujących uderzył w noz, cisza była napięta jak struna. Spojrzał na tabliczki i po raz pierwszy w życiu powiedział głośno:
— Potrzebuję pomocy.
Nie krzyczał, nie płakał. Po prostu wypowiedział to — równo, jak kreślił linie na projekcie. Ale wewnątrz coś się przełamało, jak stara warstwa lodu, i po raz pierwszy od lat wziął głębszy oddech.
Minęły dwa miesiące. Wrócił do pracy. Te same ściany, ci sami koledzy, ta sama kawa z automatu. Ale coś się zmieniło. Teraz czasem zostawał po godzinach nie po to, by uciec w obowiązki, ale bo chciał doprowadzić projekt do perfekcji. Znów zaczął słuchać muzyki — nie jako tła, ale wsłuchując się, zamykając oczy, jakby uczył się czuć na nowo. Wziął kota — rude złodziejaszka, który spał na jego rysunkach i budził go, szturchając mokrym nosem. Czasem zaglądał do Jadwigi Nowak — posiedzieć przy herbacie, pogadać o starych filmach czy książkach, które oboje czytali dawno temu. Coraz częściej się uśmiechała, a jej uśmiech był jak ciepłeI wtedy zrozumiał, iż ciężar, który nosił, nigdy nie był przeznaczony do dźwigania w samotności.