Słuchaj, kochana, muszę Ci opowiedzieć, co się stało ze mną pół dekady temu, kiedy znalazłam maleństwo przy torach kolejowych i od tamtej pory towarzyszyło mi przez dwadzieścia pięć lat, aż w końcu przeszłość zapukała w nasze drzwi.
Stałam w połowie drogi na dworzec w Krakowie, kiedy nagle usłyszałam ciche jęki, które przebiły się przez szum zimowego wiatru w lutym. Mróz szarpał mój płaszcz, a wiatr popychał go w twarz, niosąc ze sobą ledwo słyszalny, drżący płacz, jakby coś małego walczyło o każdy oddech.
Dźwięk dochodził z torów. Obróciłam się w stronę starej, zrujnowanej budki rozjazdowej, ledwie widocznej pod śniegiem. Obok szyny leżał ciemny, złożony wieniec.
Podeszłam ostrożnie. Zużyty, brudny koc ukrywał maleńką postać. Jedna mała rączka wystawała była czerwona od zimna.
O Boże, wyszeptałam, serce waliło jak szalone.
Uklękłam i podniosłam ją. To była maleńka dziewczynka, nie starsza niż rok, może choćby młodsza. Jej usta były blade, a płacz tak słaby, iż nie wydawało się, iż ma siłę, by się bać.
Przytuliłam ją do siebie, rozwinęłam płaszcz, żeby ochronić przed mrozem, i pobiegłam tak szybko, jak mogłam do domu. Zawołałam Agnieszkę Kowalską, naszą jedyną sanitariuszkę w wiosce.
Marta, co tu się dzieje? Agnieszka zobaczyła worek w ramionach i zaniemówiła.
Znalazłam ją na torach. Prawie zamarzła.
Agnieszka delikatnie wzięła dziecko i sprawdziła je. Jest wychłodzona, ale żyje. Dzięki Bogu.
Musimy zadzwonić na policję, dodała, sięgając po telefon.
Wstrzymałam ją. One tylko wyślą ją do domu dziecka. Nie przeżyje podróży.
Po chwili Agnieszka otworzyła szafę. Mam trochę mleka modyfikowanego od moich wnuków. Na razie to wystarczy. Ale Marta co zamierzasz zrobić?
Spojrzałam na małą buzię przyciśniętą do mojego swetra, ciepły oddech na skórze. Przestała płakać.
Wychowam ją, szepnęłam. Nie ma innej drogi.
Zaczęły się plotki.
Ma już trzydzieści pięć lat, nie zamężna, mieszka sama a teraz przyjmuje porzucone dzieci?
Plotki mnie nie obchodziły. Z pomocą kilku znajomych w urzędzie miasta załatwiłam wszystkie papiery. Nie było żadnych krewnych, nikt nie zgłosił zaginionego dziecka.
Nazwałam ją Łucją.
Pierwszy rok był najtrudniejszy bezsenne noce, gorączka, ząbkowanie. Kołyszałam ją, pocieszałam, śpiewałam kołysanki, które pamiętałam z własnego dzieciństwa.
Mamusiu!, wykrzyknęła kiedyś, mając dziesięć miesięcy, wyciągając rączki w stronę mnie.
Łzy spłynęły po moich policzkach. Po latach samotności tylko ja i mój mały domek stałam się czyjąś mamą.
Z dwoma latami była małym huraganem. Gonila kota, szarpała zasłony, chciała wszystkiego wiedzieć. Z trzema latami rozpoznawała każdy znak w książeczkach obrazkowych. Z czterema opowiadała całe historie.
Jest nadzwyczaj zdolna, mówiła sąsiadka Helga, kręcąc głową z podziwem. Nie wiem, jak to robisz.
To nie ja, uśmiechnęłam się. Niech po prostu błyszczy.
Z pięciu lat zorganizowałam transport, żeby zawozić ją do przedszkola w sąsiedniej wsi. Nauczycielki były w szoku.
Czyta lepiej niż większość sześcioletnich, mówiły.
Kiedy poszła do szkoły, nosiła długie kasztanowe warkocze z dopasowanymi wstążkami. Codziennie rano je spleciłam perfekcyjnie. Nie było spotkania rodziców bez mnie. Nauczyciele chwalili ją bez końca.
Pani Bergmann, powiedziała kiedyś nauczycielka, Łucja to uczennica, o której marzy każdy z nas. Zrobi z siebie wielką osobę.
Serce rosło ze dumną radością. To była moja córka.
Wyrosła na elegancką, piękną młodą kobietę szczupłą, pewną siebie, o niebieskich oczach pełnych determinacji. Wygrywała konkursy ortograficzne, olimpiady matematyczne, regionalne targi naukowe. W całej wiosce wszyscy znali jej nazwisko.
Pewnego wieczoru, kiedy była w dziesiątej klasie, wróciła do domu i rzekła: Mamusiu, chcę zostać lekarką.
Spojrzałam na nią z zaskoczeniem. To wspaniale, kochanie. Ale jak sfinansujemy studia? Mieszkanie, jedzenie, czesne?
Dostałam stypendium, odpowiedziała, oczy błyszczały. Zrobię wszystko, obiecuję.
I tak się stało.
Kiedy przyszedł list z przyjęciem na medycynę, płakałam dwa dni z euforii i strachu. Po raz pierwszy wyjechała z domu.
Nie płacz, mamo, powiedziała na dworcu, ściskając moją dłoń. Będę przychodzić w każdy weekend.
Oczywiście, nie zawsze mogła. Miasto pochłaniało ją wykłady, laboratoria, egzaminy. Na początku przychodziła raz w miesiącu, potem co dwa, trzy tygodnie. Ale codziennie dzwoniła, bez wyjątku.
Mamusiu! Zdałam anatomię z wyróżnieniem!
Mamusiu! Dziś w klinice urodziliśmy małe dziecko!.
Z każdym telefonem uśmiechałam się i słuchałam jej opowieści.
W trzecim roku usłyszałam, iż jest podekscytowana.
Poznałam kogoś, przyznała nieśmiało.
Nazywał się Jan, kolega ze studiów. Przyszedł na Święta wysoki, uprzejmy, z ciepłymi oczami i spokojnym głosem, podziękował za jedzenie i sam sprzątnął stół.
Dobry wybór, szepnęłam Łucji przy zmywaniu naczyń.
Czyżby?, rozpromieniła się. I wciąż mam same piątki.
Po studiach wybrała specjalizację pediatrię.
Ratujesz mnie, a teraz chcesz ratować inne dzieci, powiedziała.
Rzadziej przychodziła w odwiedziny, ale rozumiałam ma własne życie. Zachowałam każdy jej zdjęcie, każdą historię pacjenta.
Pewnego czwartkowego wieczoru zadzwonił telefon.
Mamusiu mogę przyjechać jutro? jej głos był cichy, nerwowy. Muszę z Tobą porozmawiać.
Serce mi zabiło szybciej. Oczywiście, kochanie. Czy wszystko w porządku?
Następnego popołudnia przyjechała sama, bez uśmiechu, bez blasku w oczach.
Co się stało? zapytałam, przytulając ją mocno.
Usiadła, splatając dłonie. Do szpitala przyjechali dwaj ludzie. Mężczyzna i kobieta. Twierdzili, iż to mój wujek i ciotka. Że moja ciotka zaginęła przed dwadzieścia pięcioma laty.
Zadzwoniłam się. Co masz na myśli?
Mieli zdjęcia, wyniki DNA. Wszystko się zgadza.
Cisza wypełniła pokój.
Oni cię porzucili, szepnęłam. Zostawili w śniegu.
Mówią, iż to nie ich wina. Że uciekli przed przemocą. Zgubili się na dworcu i szukali latami.
Zapytałam: A Twoi rodzice?
Zmarli dziesięć lat temu w wypadku samochodowym.
Nie wiedziałam, co powiedzieć.
Łucja wzięła moją dłoń. Chcą tylko prawdy. Nie chcą nic od nas. Złapałam ją mocno i szepnęłam: Nieważne, co przeszłość mówi, zawsze będziesz i pozostaniesz moją córką.














