Kazimierz szedł po peronie, rozkoszując się ciepłym, wiosennym słońcem. Młody mężczyzna przez siedem lat zarabiał na życie, pracując przy wyrębie lasu. Teraz, zgromadziwszy pokaźną sumę pieniędzy i kupiwszy prezenty dla matki i siostry, spieszył do domu.
— Chłopcze, dokąd idziesz? Podwiozę cię! — usłyszał za sobą znajomy głos.
— Dziadku Józefie! Nie poznaliście mnie? — ucieszył się.
Starzec przyłożył dłoń do czoła, zmrużył oczy i przyjrzał się nieznajomemu.
— To ja, Kazik! Czy aż tak się zmieniłem?
— Kaziu! Co za spotkanie! Już straciliśmy nadzieję, iż cię zobaczymy! Chociaż słówko byś dał!
— Pracowałem w takiej głuszy, iż poczta rzadko tam docierała. Jak moja rodzina? Mama, Jagoda, wszystko w porządku? Moja siostrzenica pewnie już chodzi do szkoły? — uśmiechnął się.
Starzec spuścił wzrok i ciężko westchnął:
— Więc nic nie wiesz… Źle, Kaziu. Bardzo źle… Minęły już trzy lata, jak twojej matki nie ma. Jagoda wpadła w złe towarzystwo, a potem zostawiła Marysię i zniknęła.
— A Marysia? Gdzie ona jest? — twarz mężczyzny ściągnęła się.
— Jagoda porzuciła ją zimą, nie od razu się zorientowaliśmy. Zamknęła córkę w domu i uciekła. Po trzech dniach moja kobieta usłyszała hałas, poszła sprawdzić, a biedactwo stoi w oknie, zapłakane, prosząc o pomoc. Zabraliśmy Marysię. Najpierw do szpitala, potem do domu dziecka.
Całą drogę jechali w milczeniu. Józef postanowił zostawić chłopaka z jego myślami, nie zagłębiając się w jego ból. Po pół godzinie wóz z koniem zatrzymał się przed zaniedbanym podwórkiem. Kazimierz patrzył na zarastające chwastami podwórze, nie poznając rodzinnego domu. Łzy napłynęły mu do oczu.
— Nie załamuj się, Kaziu. Jesteś młody, pełen sił, gwałtownie tu zrobisz porządek. Wiesz co? Chodź do nas. Odpoczniesz po podróży, zjemy razem obiad. Moja kobieta bardzo się ucieszy — zaproponował starzec.
— Dziękuję, pójdę do domu. Wieczorem was odwiedzę.
Cały dzień Kazimierz sprzątał podwórko, a wieczorem odwiedzili go goście: dziadek Józef i jego żona — babcia Hela.
— Kaziu! Jakżeś wyrósł! Prawdziwy przystojniak! — staruszka rzuciła się sąsiadowi w ramiona. — A my przynieśliśmy kolację. Zjemy, a potem pomożemy ci posprzątać w domu. Jak dobrze, iż wróciłeś!
— Może coś wiecie o Jagodzie? Jak to możliwe? Zawsze była porządną dziewczyną… — zapytał podczas kolacji.
— Nie. Nic nie wiemy. Nie wytrzymała, biedaczka. Najpierw męża straciła, potem matkę… Za dużo na jej kruche barki spadło. Co z Marysią zrobisz? Może ją zabierzesz? W końcu rodzony wuj jesteś — spytała babcia Hela.
— Nie wiem. Najpierw ogarnę dom, potem pojadę do niej. Zobaczymy, przecież mnie w ogóle nie zna.
Po tygodniu mężczyzna zdecydował się pojechać do miasta, zobaczyć się z Marysią. Po drodze Kazimierz wstąpił do sklepu z zabawkami. Urokliwa, ciemnowłosa dziewczyna powitała go ciepłym uśmiechem.
— Mogę pomóc w wyborze? — zaproponowała.
— Tak. Zupełnie nie znam się na zabawkach. Lalkę chyba, dla siedmiolatki, i coś jeszcze, co pani uważa.
Dziewczyna gwałtownie wyjęła piękną lalkę w pudełku i grę planszową.
— Proszę! To jest to, czego pan potrzebuje. Wszystkie dziewczynki teraz takie lalki uwielbiają, i ta gra też jest popularna.
— Dziękuję! Mam nadzieję, iż mojej siostrzenicy się spodobają — ucieszył się Kazimierz.
***
Marysia przywitała wuja chłodno. Dziewczynka patrzyła spode łba i milczała. Ale zobaczywszy prezenty, odrobinę zmiękła i w końcu uśmiechnęła się.
— Zupełnie mnie nie znasz — zaczął Kazimierz.
— Znam. Babcia i mama pokazywały mi twoje zdjęcia i wszystko o tobie opowiadały — przerwała mu.
— Tak? — uśmiechnął się. — I co mówiły?
— Że jesteś dobry i miły. Wuju Kaziu, a kiedy pojedziemy do domu? — szepnęła cicho, rozglądając się…
Pytanie dziecka zaskoczyło mężczyznę. Zrozumiał, iż biedaczka nie ma tu lekko.
— Marysiu, ktoś cię krzywdzi? — spytał równie cicho.
— Tak — dziewczynka spuściła głowę i rozpłakała się.
— Teraz jeszcze nie mogę cię zabrać, ale obiecuję, iż niedługo wrócisz do domu. Nie martw się. Dobrze?
— Dobrze — szepnęła.
Kazimierz od razu poszedł do dyrektora domu dziecka i usłyszał przykre wieści.
— Rozumiem, iż jest pan rodzonym wujkiem… Ale dla rady opiekuńczej to za mało. Ma pan stałą pracę?
— Nie. Dopiero wróciłem z zarobków. Ale mam sporo oszczędności — tłumaczył.
— To nie argument! Wszystko musi być uregulowane. Stan cywilny? Żona, dzieci?
— Nie — pokręcił głową.
— Źle, bardzo źle… jeżeli naprawdę chce pan opieki, musi pan znaleźć pracę i się ożenić.
— Ale to nie dzieje się z dnia na dzień! A Marysia chce do domu!
— Nic nie mogę poradzić — rozłożył ręce.
Spędziwszy cały dzień w mieście, Kazimierz ledwo zdążył na ostatni autobus. Usiadł na wolne miejsce i pogrążył się w myślach.
— Och, dzień dobry! — usłyszał obok miły głos.
— To pani? — zdziwił się. — Co pani tu robi?
Obok niego siedziała ta sama sympatyczna sprzedawczyni, która pomogła mu wybrać zabawki.
— Wracam do domu, do Sandomierza. Pracuję w mieście, ale mieszkam na wsi, z babcią — wyjaśniła.
— Nie do wiary! Więc jesteśmy ziomkami! — zaśmiał się. — Ja też z Sandomierza.
— Nazywam się Kinga — uśmiechnęła się.
— Kazimierz.
— Podobały się siostrzenicy prezenty?
— Tak — westchnął ciężko.
Z bezsilności opowiedział jej wszystko.
— To trudna sytuacja. Nigdy nie pochwalałam tych przepisów. Wychodzi na to, iż liczą się tylko papierki, a co ludzie czują, nikPo roku pełnego ciepła, śmiechu i wspólnych chwil, Kazimierz i Kinga stali przed ołtarzem, tym razem naprawdę, a Marysia trzymała ich dłonie, szczęśliwa, iż wreszcie znalazła prawdziwą rodzinę.