Magdalena Kicińska:Jesteśmy w Centrum Sztuki Współczesnej Łaźnia 2, w sercu Nowego Portu, północnej dzielnicy Gdańska. Opowiedz o tym miejscu.
Marta Kołacz:Do pierwszej naszej siedziby, na Dolnym Mieście, w 2012 roku dołączyła druga. Znajduje się również w zabytkowym budynku dawnej miejskiej łaźni. Obie instytucje powstawały w ramach miejskich planów rewitalizacji. Myślę, iż to jest dla ich istoty bardzo ważne. Wyobraź sobie końcówkę lat 80.: niezależni artyści i artystki szukają miejsca, w którym mogliby działać. Wtedy w Gdańsku sztuka współczesna pokazywana była w Pałacu Opatów, który jest częścią Muzeum Narodowego, brakowało miejsca dla twórców, którzy chcieliby działać bardziej eksperymentalnie. Znaleźli budynek na Dolnym Mieście, w nieco zapomnianej wówczas części miasta, która wymagała wsparcia i wymyślenia siebie trochę na nowo, a urzędnicy później im to miejsce przekazali już oficjalnie. Taki był zresztą jeden z warunków postawiony artystom: cele tego miejsca będą wpisywały się również w rewitalizację całej dzielnicy. Drugi – będziecie tu realizować również działalność edukacyjną. To zdefiniowało charakter instytucji, która od 1998 roku funkcjonuje jako miejska instytucja kultury – CSW Łaźnia.
Jak?
Artyści, którzy chcieli robić sztukę, a niekoniecznie zajmować się edukacją, musieli znaleźć sposób, jak zająć się tym drugim. Pamiętajmy – mówimy o latach 90., kiedy „działalność edukacyjna” w takich placówkach rozumiana była bardzo wąsko – organizowano lekcje plastyki albo wykłady. Wymyślili sobie więc coś im bliższego, odwołanie do idei rzeźby społecznej Beuysa.

Aktualności „Pisma”
W każdy piątek polecimy Ci jeden tekst, który warto przeczytać w weekend.
Joseph Beuys, rzeźbiarz, rysownik i aktywista mówił: „Każdy jest artystą”, a sztuka może i powinna dziać się nie tylko w atelier, ale i na ulicy, w parku, w przestrzeniach, w których rozgrywa się codzienność.
Artyści Łaźni postawili na partycypacyjne, uspołecznione działania. Kiedy 20 lat temu zaczynałam pracę w kulturze, jeździłam – jak wszyscy wtedy – do Łaźni, patrzeć, jak to robią. A tam na przykład Mirosław Bałka prowadził zajęcia o wojnie, dla dzieci! Albo w ramach innego działania Agnieszka Wołodźko udostępniła dzieciom aparaty fotograficzne, a one dzięki nim pokazały swoje podwórka, domy, do których pewnie bez tego pretekstu, niektórym – na przykład ze względu na warunki – trudno byłoby zaprosić gości. Przypominam, iż mówimy o zaniedbanej, zdegradowanej dzielnicy w końcówce lat 90. Potem z tych zdjęć powstała nie tylko wystawa, ale i projekt, który pokazał artystom miejsce, w którym działają, umożliwił poznanie mieszkańców – w sposób wcześniej dla nich niedostępny. To, co oni wtedy robili, dziś pewnie jest już normą w większości instytucji kultury, ale wtedy, wierz mi, nie było. Kiedy więc kilka lat później rewitalizacją objęto Nowy Port, w którym też zachował się dawny budynek łaźni, pomysł, by i ten obiekt stał się centrum sztuki, pojawił się w pewnym sensie naturalnie – jako konsekwencja myślenia, iż instytucja kultury jest ważnym elementem życia miejskiego, dobrze więc, żeby się z nim przenikała, była w dialogu.
Dialog słyszymy teraz w tle, rozpisany na bardzo młode głosy – za naszymi plecami jest sala biblioteki, gdzie właśnie skończyły się zajęcia dla dzieci, bo budynek dzielicie z jednym z jej miejskich oddziałów, jest też kino, inicjatywy wykraczające poza wystawienniczą rolę galerii sztuki.
W Nowym Porcie wcześniej funkcjonował Morski Dom Kultury, ale został zamknięty, więc miasto postanowiło dać mieszkańcom w zamian inne miejsce, w którym będą mogli spotykać się z różnymi formami kultury. I to takie, do którego przyjadą też Gdańszczanie i Gdańszczanki, którzy dotąd w tej dzielnicy nie bywali. To jest dość odrębna część miasta, położona na jego „końcu”, wiele osób jej nie zna, nie zagląda, bo nie jest „po drodze”. Nowy Port ma swoją tożsamość, którą pielęgnuje i społeczność, o którą też trzeba zadbać.
Dolne Miasto, od otwarcia Łaźni do dzisiaj, też się bardzo zmieniło. I zgentryfikowało.
Nie wiem, czy jest taka druga część Gdańska, która by się teraz tak bardzo budowała. Jadąc do galerii, mijam po drodze kilka, kilkanaście dźwigów. Do stałych mieszkańców – zakorzenionej społeczności, na której obecności w Łaźni nam bardzo zależy – dołączają nowi. Ich też chcemy do siebie zaprosić. Szukamy sposobu, by dotrzeć i do tych, i do tych. Myślę, iż moje doświadczenie społecznikowskie, pracy na Bydgoskim Przedmieściu, jednej z dzielnic Torunia, w którym spędziłam dużą część życia, pomaga mi pamiętać, iż najważniejsze jest bycie w dialogu z ludźmi mieszkającymi tam, gdzie się działa. Robienie czegoś Z nimi, nie DLA nich. Kiedy 20 lat temu zaczęliśmy z mężem poznawać tamtą dzielnicę, okazało się, iż mieszkańcy tylko czekają, by o niej opowiadać, by włączyć się w działania, które wspólnie można podjąć, żeby pomóc – budynkom, „tkance miejskiej”, a przede wszystkim właśnie społeczności. I iż sztuka, tak oddolnie rozumiana, jest do tego świetnym narzędziem. Ułatwia rozpoczęcie rozmowy.
To doświadczenie z kolei pomogło mi, a adekwatnie było powodem, dla którego zdecydowałam się stanąć do konkursu na dyrektorkę Łaźni: żeby robić to na większą skalę, stwarzać okazję i przestrzeń do spotykania się różnych światów. I jeżeli myślę sobie dzisiaj o tym, jaką misję mają instytucje publiczne, jaką rolę powinny odgrywać, to właśnie taką. Czytam teraz o sztokholmskiej szkole krajobrazu, w której jedną z zasad jest traktowanie parku jako salonu demokratycznego. Tak je tam w latach 50. projektowano – z założeniem, żeby to była przestrzeń wspólnego bycia, analogiczna do salonu w mieszczańskim domu, ale nie ekskluzywna, tylko otwarta, publiczna. W której można się wspólnie spotkać po pracy albo zorganizować przyjęcie …










