Moje życie mogłoby być szczere i radosne. Mój mąż, Marek, to mężczyzna, o jakim zawsze marzyłam: dobry, odpowiedzialny, zawsze gotowy mnie wesprzeć. Oboje czekamy na dziecko — to cud, bo przekroczyliśmy już czterdziestkę. Ale nad naszym szczęściem wisi czarna chmura, a ta chmura to choroba mojej matki.
Na początku roku lekarze postawili jej straszną diagnozę — chorobę Alzheimera. Moja mama, Danuta Kowalska, wychowała mnie sama, bez ojca, który zniknął z naszego życia jeszcze przed moimi narodzinami. Nie mogłam zostawić jej samej. Po długich rozmowach z mężem zdecydowaliśmy się zabrać ją do naszego mieszkania w Krakowie. Marek mnie zrozumiał:
— Mamy miejsce, Ewo. To twoja matka, w dodatku starsza kobieta — co nam może zrobić?
Urządziliśmy dla mamy przytulny pokój, regularnie wozimy ją na badania, pilnujemy leków. Ale moja ciąża, która powinna być błogosławieństwem, jakoś jej nie ucieszyła. Spodziewałam się, iż będzie zachwycona wnuczką, bo zawsze marzyła o kontynuacji rodu. Zamiast euforii jej zachowanie stawało się coraz bardziej niepokojące.
Czasem patrzy na mnie pustym wzrokiem i nagle mówi:
— Kim pani jest? Wynoś się z mojego domu!
Kiedy próbujemy ją uspokoić, zaczyna krzyczeć:
— Nie ważcie się mi rozkazywać! Tu ja jestem panią, a wy jesteście nikim!
Przestawia meble, chowa moje rzeczy, a czasem wręcz wyrzuca mnie za drzwi, jakbym była obca. Znosiłam to w milczeniu, ale gdy zaczęła wymagać, bym nosiła ciężkie torby lub pomagała przesuwać szafę, mój spokój pękł. Próbowałam wytłumaczyć, iż ze względu na ciążę nie mogę dźwigać, ale słyszałam tylko:
— Niewdzięczna! Poświęciłam ci życie, a ty choćby pomóc nie potrafisz!
Powtarzałam, iż spodziewam się dziecka, iż muszę dbać o siebie, ale jej spojrzenie pozostawało puste. Nie pamięta. Nie rozumie. Z tej bezradności płaczę nocami, a każdy mój szloch zdaje się wzbudzać niepokój w moim nienarodzonym dziecku.
Marek też jest na granicy wytrzymałości. Mama myli go z różnymi postaciami, nazywa go raz Janem, raz Stanisławem, a czasem używa dziwnych imion. Opowiada mu o moim dzieciństwie, jakby był przypadkowym znajomym, a nie moim mężem. Ostatnio przyznał, zaciskając zęby:
— Ewa, ledwo to znoszę. Jeszcze trochę, i stracę panowanie nad sobą. Ona doprowadza mnie do szaleństwa, boję się, iż pewnego dnia… zrobię coś, czego będę żałował.
Ja też ledwo trzymam się w ryzach. Ale najbardziej boję się o dziecko. Jestem w dwudziestym drugim tygodniu ciąży, a w głowie rodzą mi się koszmarne scenariusze. A co, jeżeli mama uzna, iż moje dziecko jest obce? Może będzie chciała się go pozbyć? Odda do domu dziecka, wyrzuci na ulicę, albo… nie chcę choćby myśleć, co jeszcze może jej przyjść do głowy. Te myśli dławią mnie, odbierają sen i zatruwają euforia zbliżającego się macierzyństwa.
Przyjaciółka, widząc moje łzy, zasugerowała:
— Ewo, oddaj ją do domu opieki. Tam zajmą się nią profesjonaliści, a wam wszystkim wróci spokój.
Drgnęłam na te słowa. Jak mogłabym tak postąpić z własną matką? Poświęciła mi całe życie, zrezygnowała ze wszystkiego, bym była szczęśliChoć serce mi pęka, powoli dojrzewam do decyzji, iż czas zrobić pierwszy krok i poszukać profesjonalnej pomocy, aby znaleźć rozwiązanie, które będzie najlepsze dla nas wszystkich.