Moje życie mogłoby być szczęśliwe. Mój mąż Tomasz to mężczyzna, o jakim zawsze marzyłam – dobry, opiekuńczy, zawsze gotowy mnie wspierać. Czekamy na dziecko, a to prawdziwy cud, bo oboje mamy już po czterdziestce. Ale nad naszym szczęściem wisi czarna chmura – choroba mojej matki.
Na początku roku lekarze postawili jej straszną diagnozę – chorobę Alzheimera. Moja mama, Halina Kowalska, wychowała mnie sama, bez ojca, który zniknął z naszego życia jeszcze przed moim narodzeniem. Nie mogłam zostawić jej samej. Po długich rozmowach z mężem postanowiliśmy zabrać ją do naszego mieszkania w Krakowie. Tomasz mnie wsparł:
— Mamy miejsce, Kasia. To przecież twoja matka, a już starsza, co nam może zrobić?
Urządziliśmy mamie przytulny pokój, regularnie wozimy ją do lekarzy, pilnujemy leków. Ale moja ciąża, którą przyjęłam jak błogosławieństwo, jakoś jej nie ucieszyła. Spodziewałam się, iż będzie zachwycona wnuczką, bo przecież tak marzyła o rodzinie. Zamiast euforii jej zachowanie stało się coraz bardziej niepokojące.
Czasem patrzy na mnie pustym wzrokiem i nagle mówi:
— A ty kim jesteś? Wynoś się z mojego domu!
Gdy próbujemy ją uspokoić, zaczyna krzyczeć:
— Nie ważcie się mi rozkazywać! To ja tu rządzę, a wy jesteście nikim!
Przestawia meble, chowa moje rzeczy, a czasem wręcz wyrzuca mnie za drzwi, jakbym była obca. Znosiłam to, ale gdy zaczęła żądać, żebym nosiła ciężkie torby lub pomagała przesuwać szafy, wytrzymałam. Próbowałam tłumaczyć, iż nie powinnam dźwigać ze względu na ciążę, ale słyszałam tylko:
— Niewdzięczna dziewczyno! Całe życie się dla ciebie poświęcałam, a ty choćby pomóc nie potrafisz!
Powtarzałam, iż jestem w ciąży, iż muszę na siebie uważać, ale w jej oczach nie było zrozumienia. Nie pamięta. Nie rozumie. Z bezsilności płaczę w nocy, a każdy mój szloch zdaje się ranić moje nienarodzone dziecko.
Tomasz też jest na krawędzi. Mama myli go z jakimiś wymyślonymi ludźmi, nazywa go raz Andrzejem, raz Janem, czasem zupełnie dziwnymi imionami. Opowiada mu o moim dzieciństwie, jakby był przypadkowym znajomym, a nie moim mężem. Niedawno powiedział przez zaciśnięte zęby:
— Kasia, ledwo wytrzymuję. Jeszcze trochę, i stracę panowanie nad sobą. To mnie doprowadza do szału, boję się, iż któregoś dnia… zrobię coś strasznego.
I sama jestem bliska załamania. Ale najbardziej dręczy mnie strach o dziecko. Jestem w dwudziestym drugim tygodniu, a w głowie mam koszmarne scenariusze. Co, jeżeli mama uzna, iż moje dziecko jest obce? Wyrzuci je z domu, odda do domu dziecka, a nawet… nie chcę myśleć, co jeszcze mogłoby przyjść jej do głowy. Te myśli dławią mnie, odbierają sen, zatruwają euforia oczekiwania na macierzyństwo.
Przyjaciółka, widząc moje łzy, doradziła:
— Kasia, oddaj ją do domu opieki. Tam zajmą się nią profesjonaliści, będzie lepiej dla was wszystkich.
Wzdrygnęłam się na te słowa. Jak mogłabym tak postąpić wobec własnej matki? Poświęciła mi całe swoje życie, wszystko, bym była szczęśliwa. Porzucić ją teraz – to zdrada, czarna niewdzięczność. Ale w głębi duszy zadaję sobie pytanie: a może to jedyne wyjście? Może tak będzie lepiej dla nas wszystkich? Dla mamy, dla dziecka, dla naszej rodziny, która rozsypuje się na naszych oczach?
Rozdarta jestem między poczuciem obowiązku a strNie wiem, co wybrać – miłość do matki czy bezpieczeństwo własnego dziecka.