Szkolna fikcja zamiast angielskiego
"Wróciłam niedawno z podróży, którą odbyłam razem z moją trzynastoletnią córką. Julka była podekscytowana – to miała być jej pierwsza poważniejsza wyprawa za granicę. Od najmłodszych lat uczy się angielskiego – zaczęło się w przedszkolu, potem kontynuacja w szkole podstawowej. Każdego roku nowe podręczniki, ćwiczenia. Wydawało mi się, iż po tylu latach powinna już coś potrafić powiedzieć.
Na lotnisku wydarzyła się jednak sytuacja, która otworzyła mi oczy. Była to bardzo prosta rozmowa, w której wystarczyło powiedzieć jedno banalne zdanie. Coś, co każdy, kto choć trochę zna angielski, powinien być w stanie powiedzieć bez zastanowienia. Moja córka... zamilkła. Nie była w stanie wykrztusić ani słowa. Patrzyła na mnie z przerażeniem, jakby właśnie wylądowała na innej planecie.
To nie jest wina dziecka
Nie winię jej. Ona robi to, co każą w szkole. Zakuwa słówka, odrabia zadania, dostaje piątki z testów. Tylko iż to wszystko jest kompletnie oderwane od rzeczywistości. Żadnych rozmów, żadnego praktycznego użycia języka. W efekcie dziecko, które przez lata uczy się angielskiego, nie potrafi zamówić wody czy zapytać o drogę. Czy to naprawdę jest nauka?
Wróciłyśmy do domu i zaczęłam intensywnie myśleć. Nie mogę dłużej ufać temu systemowi. jeżeli chcę, żeby moje dziecko naprawdę nauczyło się języka, muszę coś zmienić. Nie wystarczy siedzieć z książką i wypełniać ćwiczenia. Potrzebna jest rozmowa, praktyka, kontakt z żywym językiem. I chyba najwyższa pora zainwestować w prywatne lekcje. Takie, które nauczą mówienia, a nie tylko rozwiązywania testów".
(Imiona bohaterów zostały zmienione).