Marek wyjechał w delegację i już nie wrócił. Prawda okazała się straszniejsza niż się spodziewałam.
Rano, jak co dzień, zostawił pusty kubek po kawie w zlewie, wrzucił walizkę do bagażnika, a z progu domu krzyknął, iż zadzwoni z hotelu wieczorem. Wracam w niedzielę dodał, poprawiając kołnierz płaszcza. Drzwi zamknęły się za nim, usłyszałam stukot schodów i jednorazowe trąbnięcie klaksonu na pożegnanie. Pozostała cisza, której w naszym mieszkaniu w Warszawie od lat było coraz więcej, ale już się do niej przyzwyczaiłam.
Zrobiłam pranie, przygotowałam obiad, zaparzyłam herbatę. Zwykły czwartek. Zwykła delegacja. Tylko iż tym razem Marek nie wrócił. Nie zadzwonił wieczorem. Nie odpisał rano. Gdy dzwoniłam, usłyszałam abonent poza zasięgiem. Pomyślałam: bateria padła, spotkanie się przedłużyło, pewnie zapomniał ładowarki. Minął dzień, potem kolejny.
Trzeciego dnia poczułam w żołądku zimną kulę. Po tygodniu pojechałam do jego firmy z nadzieją, iż ktoś mi powie, gdzie jest, iż po prostu zagubił telefon. Sekretarka spojrzała na mnie dziwnie i, tonem, który do dziś słyszę w snach, rzekła: Panie, pan Marek u nas nie pracuje od dwóch miesięcy. Zrobiło mi się ciemno przed oczami, oparłam się o ladę, by nie upaść. Jak to nie pracuje? wyszeptałam. Złożył wypowiedzenie. Mówił, iż ma inne plany.
Wróciłam do domu jak w transie. Otwierałam szafki i szuflady, jakby odpowiedź mogła leżeć między ściereczkami a paragonami za chleb. Portfel jak zawsze na półce. Stary notes pełen numerów telefonów, ale nic nie wskazujące. Przez godzinę wpatrywałam się w zdjęcie z rocznicy: Marek obejmuje mnie w pasie, trzymam bukiet goździków, wszyscy się uśmiechamy. Nie mogłam pojąć, kiedy nasze życie skręciło w nieznane.
Następnego dnia pojechałam na komisariat zgłosić zaginięcie. Wypisałam mechanicznie: wzrost, znaki szczególne, marka samochodu, cel wyjazdu. Funkcjonariusz notował, kiwał głową, obiecał, iż sprawdzą. Wyszłam z poczuciem, iż oddałam swój lęk w depozyt i wróciłam z pustymi rękami. Po powrocie usiadłam na dywanie i pozwoliłam sobie na pierwszy płacz nie z rozpaczy, ale z bezradności, cięższej niż najgorsza prawda.
Prawda przybyła szybciej, niż się spodziewałam, i w najmniej romantycznej formie: listonosz przyniósł polecony na nazwisko Marka. Otworzyłam ręce drżały. W środku było wezwanie do zapłaty czynszu za mieszkanie w innym mieście. Ulica, której nie znałam, numer lokalu, nazwisko mojego męża jako najemcy, adnotacja o zaległościach za dwa miesiące. Na kopercie data sprzed tygodnia. Długo siedziałam nad tym papierem, aż zrozumiałam, iż to nie pomyłka, ale adres, pod który powinnam jechać.
Pożyczyłam od sąsiada GPS, spakowałam torbę z dokumentami i ruszyłam. Droga ciągnęła się jak guma, myśli szarpały mnie we wszystkie strony. Kiedy wjechałam na wskazaną ulicę, zobaczyłam zwykłą kamienicę: balkony ozdobione pelargoniami, rower przy klatce, wózek dziecięcy. Zaparkowałam naprzeciwko i czekałam, czując, jak palce drętwieją od ścisku kierownicy.
Po dwóch godzinach zobaczyłam go. Wyszedł z bramy z siatką zakupów, w kurtce, którą kupiłam mu dwa lata temu. Za nim podeszła młodsza kobieta, nie dziewczyna, ale kobieta. Trzymała klucze, a na ramieniu wisiała lekka torba z dziecięcymi naklejkami. Przed nimi wybiegł mały chłopiec, może pięcioletni, i krzyknął: Tato!. Marek pochylił się, podniósł dziecko, pocałował je w czoło i zaśmiał się tak, jak nie robił tego od lat. W jednej sekundzie zrozumiałam wszystko i nie wytrzymałam tego obrazu dłużej. Odjechałam na pobliski parking, zgasiłam silnik i zaczęłam drżeć nie ze złości, ale ze świadomości, iż mój świat już się nie sklei.
Zostałam w tym mieście do zmierzchu. Kiedy zrobiło się ciemno, wróciłam pod kamienicę. Światło w oknie na drugim piętrze rozświetliło wnętrze. Widziałam ich jedynie jako cienie: on nalewał coś do kubków, ona rozkładała talerze, dziecko biegało między kuchnią a pokojem. Byli zwykłą rodziną, a ja stałam na ulicy i patrzyłam na własne życie.
Noc spędziłam w tanim hotelu. Rano napisałam do niego SMS: Musimy porozmawiać. Wiem wszystko. Po godzinie odpowiedział: Nie teraz. Proszę. Te dwa słowa paliły mi dłonie niczym rozgrzany żelazko. Proszę. O co? O czas? O milczenie? O to, żebym znów udawała, iż nie widzę?
Wróciłam do domu i włączyłam tryb przetrwania. Najpierw rachunki: zablokowałam wspólne konto, przejrzałam wyciągi. Przelewy regularne do tej samej spółdzielni mieszkaniowej, płatności kartą w pobliskich sklepach. Ubezpieczenie na życie z dopisanym beneficjentem innym niż małżonek. Każdy klik przypominał mi, iż tracę kolejne kawałki dawnych złudzeń. Potem zadzwoniłam do prawnika numer dostałam od koleżanki z pracy, która kiedyś pomagała znajomej. Spotkanie umówiłam na kolejny dzień. Nie czekałam już na jego telefon.
Tydzień później, nie zapowiedziany, stanął w drzwiach z miną, której nie znałam: jak chłopiec przyłapany na kradzieży cukierka i jak mężczyzna, który boi się dorosnąć jednocześnie. Mogę wejść? zapytał. Wpuściłam go. Usiadł przy stole, przy którym jedliśmy przez lata, i spojrzał na mnie bez cieżaru pewności siebie. Wiedziałem, iż kiedyś to się wyjdzie powiedział cicho. Nie zaprzeczał, nie tłumaczył, iż to tylko przyjaciółka, iż nie wiesz, co widziałaś. Prawda leżała między nami jak ciężki kamień.
Opowiedział, iż poznał tę kobietę dwa lata temu na szkoleniu. Miała trudny związek, została sama z dzieckiem. Pomagał jej. Potem zaczął spędzać z nimi weekendy najpierw jako wujek, potem już jako ktoś, kogo mały zaczynał nazywać tatą. Mnie oszczędzał kłopotów, bo i tak już było między nami chłodno. Mówił, iż nie wiedział, jak wybrać, iż nie był gotowy niszczyć żadnego domu, iż podwójne życie dawało mu iluzję, iż ratuje wszystkich.
Słuchałam i czułam osobliwy spokój. Nie było już miejsca na krzyk. Miałam dwa pytania. Od kiedy? Dwa lata. Czy to koniec? Nie wiem, nie chcę cię stracić. Zdziwiłam się, iż potrafię jeszcze się uśmiechnąć gorzko, bez radości. Już mnie straciłeś odparłam.
Tego dnia nie podjęliśmy żadnych decyzji poza jedną: spać osobno. On w gościnnym pokoju, ja w sypialni. Trzeciego dnia spakował walizkę. Dokąd pójdziesz? zapytałam, choć nie chciałam wiedzieć. Tam, gdzie powinienem wyjaśnić wszystko do końca odpowiedział. Drzwi zamknęły się cicho. Usłyszałam odjazd i po raz pierwszy od dawna poczułam, iż to ja decyduję, kiedy i jak oddycham.
Z prawnikiem przeszłyśmy listę spraw: podział majątku, zabezpieczenie finansów, kwestia mieszkania. Najtrudniejsze będzie nie prawo, ale emocje powiedziała. Miała rację. Dzieci zareagowały różnie: córka płakała i mówiła, iż nie chce wybierać stron; syn milczał, po długich minutach wyszeptał: Mamo, dlaczego nic nie powiedziałaś, kiedy zaczęło być źle?.
Odpowiedziałam prawdą: Bo wierzyłam, iż to tylko kryzys. Bo bałam się, iż jeżeli nazwę to po imieniu, to się rozpęknie. A nie wiedziałam, czy mam siłę sprzątać po wybuchu. Sprzątałam jednak. Wyrzuciłam z szafek wszystko, co pachniało jego wodą po goleniu. Zostawiłam albumy nie dlatego, iż chciałam do nich wracać, ale dlatego, iż były częścią naszej historii, w której jest też dobro. Zapisałam się na terapię. Pierwsze spotkanie było jak ciężki plecak ból nie zniknął, ale przestał wpychać się w ramiona.
Minęły miesiące. On czasem pisał krótkie, formalne wiadomości: Mam nadzieję, iż dobrze się czujesz, Czy mogę przyjść porozmawiać?. Odpowiadałam grzecznie, ale bez zaproszeń. W pewnym momencie napisał, iż spróbuje naprawić to, co zepsuł, iż potrzebuje czasu. Czas słowo, które latami było naszym wymówką na brak czułości. Ja w końcu przestałam mu go dawać.
Najtrudniejszy był poranek, gdy wstałam i zrozumiałam, iż nie czekam na żaden telefon. Że nie odmierzam dnia jego grafikiem. Że mogę sama wybrać chleb, który lubię, i włączyć starą płytę, przy której płaczę i żyję jednocześnie.
Usiadłam przy kuchennym stole z kubkiem herbaty i pomyślałam, iż może to właśnie jest początek. Nie spektakularny, nie filmowy. Taki, który mieści się w prostych gestach: w świeżych tulipanach kupionych dla siebie, w spacerze po południu bez powodu, w odwadze, by powiedzieć: Nie wiem, co dalej, ale to ja wybiorę.
Czy go nienawidzę? Nie. Nienawiść jest jak łańcuch wiąże równie mocno, co miłość. Jest mi przykro. Czasem wstydzę się, iż nie zobaczyłam. Żałuję tej części siebie, która przesuwała granice, by nie wywołać awantur, i uczyła się żyć w niedopowiedzeniach. Obok tego odczuwam wdzięczność. Dziwne słowo, wiem. Wdzięczność za to, iż prawda wyszła na jaw, zanim całkiem zapomniałam, jak mam na imię.
Nie wiem, jak zakończy się ta historia w papierach. Wiem, jak kończy się we mnie. Kończy się zdaniem, które powtarzam sobie, gdy wraca lęk: nie mam wpływu na cudze podwójne życie. Mam wpływ na swoje jedno. I wybieram je przeżyć do końca, bez kłamstw, choćby jeżeli czasem oznacza to samotność przy kuchennym stole i ciszę, w której uczę się na nowo słyszeć własny oddech.














