Marcin zawsze pozostanie maminsynkiem – choćby jako dorosły mężczyzna.
Gdy w końcu zdecydowałam się wyjść za mąż, miałam już ponad trzydzieści pięć lat. Nie śpieszyłam się – nie chciałam rzucać się w ramiona pierwszego lepszego. Marzyłam o prawdziwym, głębokim uczuciu, jak w dobrych filmach: wzajemność, ciepło, partnerska relacja. I szczerze mówiąc, całkiem nieźle radziłam sobie sama.
Miałam prestiżową pracę, niezłe zarobki, a za sobą – dziesiątki krajów, które odwiedziłam dzięki służbowym wyjazdom. Weekendy spędzałam z przyjaciółkami – w klubach, na wycieczkach, w spontanicznych podróżach. Wszystko było na swoim miejscu. Aż zaczęli dręczyć mnie bliscy: „Kiedy w końcu wyjdziesz za mąż?”, „A wnuków nam nie dasz?”, „Wkrótce będzie za późno…”.
I przyjaciółki, jak na złość, jedna po drugiej zaczęły wychodzić za mąż. Jeszcze kilka lat temu marzyłyśmy o wolności i niezależności, a teraz gotują obiady i pierzą pieluchy. A ja zostałam sama.
W pracy od dawna okazywał mi zainteresowanie mój kolega – Marcin. Uprzejmy, galancki, przystojny, trochę starszy ode mnie. Tylko że… nigdy nie był żonaty. I to właśnie mnie niepokoiło. Mężczyzna pod czterdziestkę, a wciąż sam – czy to nie dziwne?
Ale Marcin zapewniał, iż wcale nie unikał małżeństwa. Wręcz przeciwnie – od dawna marzył o rodzinie, dzieciach, przytulnym domu. Tylko iż nie spotkał „tej jedynej”.
Gdy kolejny raz zaprosił mnie na kawę, pomyślałam: dlaczego nie? Wszystko się zgadza – jest sympatia, rozmawia się łatwo, człowiek wydaje się solidny. Więc powiedziałam „tak”. A po kilku miesiącach wzięliśmy ślub.
Wesele było skromne, ale szczere. I dopiero wtedy zrozumiałam, dlaczego nikt przede mną nie „upolował” Marcina.
Odpowiedź brzmiała: jego mama.
A dokładniej – jego chorobliwa więź z nią. Ten pozornie dorosły mężczyzna okazał się typowym maminsynkiem.
Na początku mieszkaliśmy w jej mieszkaniu w centrum Krakowa. Ona, delikatnie mówiąc, nie dawała nam odetchnąć. Żadna decyzja nie mogła zostać podjęta bez jej zdania: od koloru pościeli po to, co gotowałam na śniadanie. Każdy krok – pod kontrolą. A Marcin? Przytakiwał. Słuchał. Bał się ją urazić choćby słowem.
Gdy próbowałam poruszyć temat osobnego mieszkania, kręcił się, milczał, zmieniał temat. Dopiero po długich namowach wzięliśmy kredyt i wprowadziliśmy się do nowego, jasnego mieszkania.
Ale niestety, fizyczna odległość nie oznaczała wolności.
Marcin wciąż żył według wskazówek mamy. W weekendy – obiad u niej. Każdy jego krok poprzedzał telefon: „Mamo, a co ty o tym myślisz?”. choćby żarówki kupował tylko wtedy, gdy mama powiedziała, iż są dobre. choćby bukiet przynosił mi tylko wtedy, gdy ona przypomniała, iż żonę trzeba rozpieszczać.
Z początku przymykałam na to oko. Szczególnie gdy nasze dzieci były małe i nie pracowałam zawodowo. Rozumiałam: mężczyzna stara się, zarabia, a mama to dla niego autorytet.
Ale czas mijał. Wróciłam do pracy, do swoich projektów. I coraz wyraźniej czułam, jak się męczę obok człowieka, który nie potrafi podjąć samodzielnej decyzji.
Męczyłam się nie tyle przez pracę, co przez tę ciągłą zależność: „mama powiedziała”, „mama radzi”, „mama uważa, że…”. Mama stała się trzecim, niechcianym gościem w naszym małżeństwie.
Zaczęłam być niezależna finansowo. Mogłam utrzymać siebie i dzieci. I coraz częściej myślałam, iż Marcin to nie mąż, tylko kolejne dziecko. Tylko nie słodki maluch, a uparty, niedojrzały dorosły, przyklejony do spódnicy matki.
Teraz stoję na rozdrożu. Trzymać się dla dzieci, udawać, iż wszystko w porządku? Czy chronić siebie, swoje zdrowie i odejść?
Dziewczyny, które były w podobnej sytuacji – co wybrałyście? Czy warto walczyć o rodzinę, w której jedno z małżonków oddało serce innej kobiecie – choćby jeżeli to jego własna matka?