Mam na imię Katarzyna Nowak i mieszkam w Bydgoszczy, gdzie kujawsko-pomorskie skrywa swoje malownicze uliczki wzdłuż rzeki Brdy. Dziś o poranku znów obudziłam się przed budzikiem, żeby posprzątać dom, podczas gdy mój syn, Adam, jeszcze spał. Ma 35 lat i od zawsze mieszka ze mną pod jednym dachem. W kuchni piętrzy się sterta brudnych naczyń, a w salonie jego stare rzeczy są porozrzucane, przypominając mi, iż utknął tutaj na zawsze. Jakby ktoś wcisnął pauzę na pilocie jego życia i zapomniał o nim. Chcę mu powiedzieć: „Czas na własne życie”, ale za każdym razem słowa więzną w gardle, a serce ściska strach.
Gdy Adam był mały, wychowywałam go sama. Mąż nas opuścił, zostawiając mnie w roli matki, ojca i żywiciela. Martwiłam się o każdą jego zadrapaną skórę na placu zabaw, o każdą słabą ocenę w szkole. Robiłam wszystko, by czuł się bezpiecznie w naszym domu. Lata mijały, a ta ochrona stała się jego klatką. Dorósł ciałem, ale duszą pozostał dzieckiem, chronionym pod moimi skrzydłami. choćby nie zauważyłam, jak zamieniłam go w wiecznego chłopca, który czeka, iż mama wszystko za niego rozwiąże.
Pewnego dnia przyjaciółka poprosiła mnie o pomoc przy przewożeniu starych mebli. Zawołałam Adama: „Synku, pomóż mi!”. On tylko wzruszył ramionami: „Mamo, mam sporo na głowie, może innym razem?” — po czym zanurzył się w swoim komputerze, zagłębiając w nieskończone gry. Ten moment stał się zwierciadłem naszego życia: ja gotowa zrobić wszystko dla niego, a on żyje we wrażeniu, iż mama zawsze go wybawi z kłopotów. Znajomi jednogłośnie powtarzają: „Kasia, to twój dom, twoje zasady! Wydalenie go to jedyne wyjście, inaczej on nigdy nie zacznie pracować i żyć swoim życiem”. Ich słowa ranią swoją prawdą, ale gdy tylko wyobrażę sobie, jak zamykam za nim drzwi, coś we mnie zamarza. Przecież to ten sam chłopiec, który biegł do mnie z rozbitymi kolanami, płakał, gdy koledzy go drażnili, czekał, aż wrócę z pracy, by wspólnie zjeść obiad.
Zauważam, jak zmieniam się w zrzędliwą staruszkę. Co rano mruczę: „Znów nie wyniósł śmieci, a rzeczy rozrzucone po całym domu”. Instynkt macierzyński walczy z tym zmęczeniem, iż wszystko robię sama. Adam nie pracuje na stałe — dorabia, ale gwałtownie traci zainteresowanie. Zarobione pieniądze, jeżeli w ogóle się pojawiają, są przeznaczane na jego rozrywki. Wstyd mi liczyć grosze, wstyd, iż nie mogę pomóc mu w większych zakupach, ale jeszcze bardziej boli świadomość, iż on choćby nie próbuje ułatwić mi życia.
Kilka dni temu odważyłam się na rozmowę. „Adam, coś musimy zmienić — powiedziałam drżącym głosem. — Czas mija, a ty stoisz w miejscu. Nie jestem wieczna, co będzie, gdy mnie zabraknie?” Zmarszczył brwi, wstał, trzasnął drzwiami i zamknął się w swoim pokoju. Rozmowa się nie udała, a w sercu pozostało uczucie, jakbym go zdradzała, burzyła miłość, którą budowałam od jego pierwszych kroków. Jednak myśli nie dają mi spokoju: może znajomi mają rację? Może czas pozwolić mu odejść, choćby jeżeli to rozedrze mi serce? U innych kobiet dzieci w jego wieku dawno mają rodziny, wychowują własne maleństwa, a ja wciąż gotuję mu zupy, prasuję koszule i słucham pustych obietnic, iż „jutro” wszystko się zmieni. To „jutro” zamienia się w lata, a bez mojego działania nic się nie ruszy.
Czasem myślę, iż nie chodzi o to, aby go „wyrzucić”, ale znaleźć słowa, które obudzą w nim pragnienie samodzielnego życia. Jak je dobrać, by nie zranić? Jest wrażliwy, w jego wnętrzu kryją się góry lęków i uraz, i być może moja nadmierna troska przywiązała go do tego domu. Ale jestem także człowiekiem — jestem zmęczona, chcę spokoju, chcę żyć bez ciężaru odpowiedzialności za dorosłego syna. Dziś, stojąc przy zlewie, przypomniałam sobie, jak mały Adam pomagał mi układać zakupy na półkach. Miał wtedy pięć lat, starał się z całych sił, chociaż niezręcznie. Wtedy byliśmy zespołem, rodziną. A teraz jest ciężkim kamieniem na moich barkach i nie wiem, jak go się pozbyć.
Czas nieubłaganie płynie. Wierzę, iż pewnego dnia Adam odnajdzie w sobie siłę, aby wkroczyć w świat, gdzie nie będzie mojej ochronnej poduszki, gdzie będzie musiał stanąć na własnych nogach. Ale do tego momentu muszę zdobyć się na krok, którego boję się najbardziej na świecie. Jak zebrać w sobie tę odwagę? Nie wiem. Ale rozumiem: to nie okrucieństwo, a mój obowiązek — dać mu szansę dorosnąć, choćby jeżeli nas to będzie kosztować łzy i wzajemne wyrzuty. Kiedy w końcu powiem mu wszystko, nie mogę przewidzieć, co się stanie. Może wyjdzie, trzasnąwszy drzwiami, i przeklnie mnie za „zdradę”. Może zdobędzie wolność i po latach powie „dziękuję”. Ale jestem pewna: nie mogę dłużej ciągnąć tego wozu bez końca. Ta myśl — mieszanka strachu i ulgi — bije w mojej piersi jak młot. Miłość matki to nie tylko opieka, ale i umiejętność powiedzenia: „idź swoją drogą”. I muszę to zrobić — dla niego i dla siebie.