Mój 35-letni syn wciąż mieszka ze mną i żyje na mój koszt. Przyjaciele doradzają wyrzucenie go, ale nie wiem, jak się na to zdecydować.

newsempire24.com 2 dni temu

Nazywam się Jadwiga Nowak i mieszkam w Toruniu, gdzie spokojne uliczki wzdłuż Wisły nadają miastu niezwykły urok. Dziś rano znów obudziłam się przed budzikiem, aby posprzątać dom, zanim mój syn Jan jeszcze śpi. Ma 35 lat i mieszka ze mną pod jednym dachem od dłuższego czasu. W kuchni piętrzą się stosy brudnych naczyń, a w salonie jego stare rzeczy leżą rozrzucone, jakby przypominając, iż utknął tu na zawsze. Jakby ktoś wcisnął pauzę w jego życiu i zapomniał wyłączyć telewizor. Chcę mu powiedzieć: „Czas zacząć żyć na własny rachunek”, ale za każdym razem słowa więzną mi w gardle, a serce ściska się z lęku.

Kiedy Jan był mały, wychowywałam go sama. Mąż nas opuścił, zostawiając mnie z rolą matki, ojca i żywiciela. Martwiłam się o każdą jego obtarcia na placu zabaw, o każdą dwóję w szkole. Robiłam wszystko, by czuł się bezpiecznie w naszym domu. Lata mijały i ta ochrona stała się jego klatką. Wzrósł ciałem, ale duszą pozostał dzieckiem, schowanym pod moim skrzydłem. Sama nie zauważyłam, jak zamieniłam go w wiecznego chłopca, który czeka, iż mama wszystko za niego zrobi.

Pewnego dnia moja przyjaciółka poprosiła o pomoc w przeprowadzce starych mebli. Zawołałam Jana: „Synu, pomóż!” Ale on tylko wzruszył ramionami: „Mamo, mam sprawy, może innym razem?” — po czym zanurzył się w komputerze i grach, znikając w swoim świecie. Ten moment stał się lustrzanym odbiciem naszego życia: gotowa do poświęceń dla niego, podczas gdy on żyje w iluzji, iż mama zawsze ocali. Znajomi jednogłośnie powtarzają: „Jadzia, to twój dom, twoje zasady! Musisz go wyrzucić, inaczej nigdy nie zacznie pracować i żyć na własny rachunek”. Ich słowa są bolesne, ale gdy wyobrażam sobie, iż zamykam za nim drzwi, wewnątrz ogarnia mnie zimno. Przecież to ten sam chłopiec, który z obtłuczonymi kolanami biegł do mnie, płakał, gdy dokuczały mu dzieci w szkole, czekał na mnie z pracy, by wspólnie zjeść obiad.

Zauważam, jak staję się zrzędliwą staruszką. Każdego ranka mruczę: „Znów nie wyniósł śmieci, znów rzeczy porozrzucane po całym domu”. Instynkt macierzyński walczy ze zmęczeniem, iż wszystko dźwigam sama. Jan nie pracuje na pełny etat — dorabia, ale gwałtownie traci zainteresowanie. Pieniądze, jeżeli się pojawiają, idą na jego rozrywki. Wstyd mi liczyć grosze, wstyd mi, iż nie mogę pomóc mu w dużych zakupach, ale jeszcze bardziej boli, iż choćby nie próbuje mi ulżyć.

Kilka dni temu zdecydowałam się na rozmowę. „Jan, coś trzeba zmienić — powiem drżącym głosem. — Czas płynie, a ty stoisz w miejscu. Nie jestem wieczna. Co będzie, gdy mnie zabraknie?” Zmarszczył brwi, wstał bez słowa, trzasnął drzwiami i zamknął się w swoim pokoju. Rozmowa się nie udała, a w duszy pozostało uczucie, jakbym go zdradzała, burząc tę miłość budowaną od pierwszych kroków. Ale myśli nie dają spokoju: czy znajomi mają rację? Może czas go puścić, choćby jeżeli to złamie mi serce? Dzieci innych kobiet w jego wieku dawno założyły rodziny, wychowują własne, a ja wciąż gotuję mu zupy, prasuję koszule i słucham pustych obietnic, iż „jutro” wszystko się zmieni. To „jutro” rozciągnęło się na lata i bez mojego działania nic się nie zmieni.

Czasem myślę, iż nie chodzi o to, żeby go wyrzucić, ale znaleźć słowa, które obudzą w nim pragnienie samodzielnego życia. Ale jak je dobrać, żeby nie zranić? Jest wrażliwy, wewnątrz niego jest wiele lęków i żalów, a może to moja nadopiekuńczość przykuła go do tego domu. Ale ja też jestem człowiekiem — zmęczyłam się, chcę spokoju, chcę żyć bez wiecznego ciężaru odpowiedzialności za dorosłego syna. Dziś, stojąc przy zlewie, wspominałam, jak mały Janek pomagał mi układać produkty na półkach. Miał wtedy pięć lat, starał się ze wszystkich sił, choć niezgrabnie. Wtedy byliśmy drużyną, rodziną. A teraz jest ciężkim kamieniem na moich ramionach i nie wiem, jak go zrzucić.

Czas nieubłaganie płynie. Wierzę, iż pewnego dnia Janek znajdzie w sobie siłę, by wkroczyć w świat, w którym nie będzie mojej poduszki bezpieczeństwa, gdzie będzie musiał stanąć na własnych nogach. Ale żeby to się stało, muszę podjąć krok, którego boję się najbardziej na świecie. Jak zdobyć tę odwagę? Nie wiem. Ale rozumiem: to nie jest okrucieństwo, a mój obowiązek dać mu szansę na dorosłość, choćby jeżeli będzie nas to kosztować łzy i wzajemne pretensje. Kiedy w końcu wszystko mu powiem, nie mogę przewidzieć, co się stanie. Może odejdzie, trzaskając drzwiami, i przeklnie mnie za „zdradę”. Może znajdzie wolność i po latach powie „dziękuję”. Ale wiem jedno: nie mogę ciągnąć tego woza w nieskończoność. Ta myśl — mieszanka strachu i ulgi — uderza w piersi jak młot. Miłość matki to nie tylko opieka, ale też umiejętność powiedzenia: „Idź własną drogą”. I muszę to zrobić — dla niego i dla siebie.

Idź do oryginalnego materiału