Patrzyłam na bilety lotnicze w osłupieniu.
„Jeden bilet pierwszej klasy… dla Marcina. Jeden dla jego matki, Krystyny. Trzy bilety ekonomiczne… dla mnie i dzieci.”
Na początku myślałam, iż to pomyłka. Może źle kliknął. Może linie lotnicze się pomyliły. Ale nie — kiedy spytałam Marcina, tylko się uśmiechnął, jakby to była najnormalniejsza rzecz na świecie.
„Kochanie, mama ma problemy z kręgosłupem,” powiedział. „No i, no wiesz, chciałem jej dotrzymać towarzystwa. Poza tym, wy w ekonomicznej sobie poradzicie. To tylko osiem godzin lotu!”
Otworzyłam usta, ale słowa utknęły mi w gardle. Oszczędzaliśmy miesiącami na te wakacje w Paryżu. Miał to być magiczny wyjazd — pierwszy zagraniczny z naszymi dziećmi, Zosią (6) i Jakubem (9). A teraz mieliśmy się rozdzielić?
Spojrzałam na dzieci. Były zbyt podekscytowane, żeby zauważyć napięcie, gadając o wieży Eiffla i przejażdżkach metrem. Wymusiłam uśmiech i przełknęłam łzy.
„Dobrze,” powiedziałam cicho. „Skoro tak zdecydowałeś.”
Samolot był wypełniony po brzegi. W klasie ekonomicznej było ciasno, Zosia zasnęła z głową na moich kolanach, a Jakub wiercił się przy oknie. Tymczasem wyobrażałam sobie Marcina, jak popija szampana w pierwszej klasie z matką, wygodnie rozciągnięty, z słuchawkami wyciszającymi.
Czułam się mała. Nie tylko fizycznie, ale i emocjonalnie. Zapomniana. Jakby mnie tu nie było.
Na lotnisku Marcin przywitał nas przy taśmach, wypoczęty i uśmiechnięty.
„Nie było tak źle, prawda?” rzucił, podając mi letnią kawę, jakby to miało wszystko wynagrodzić.
Nie chciałam kłótni na lotnisku, zwłaszcza przed dziećmi, więc tylko skinęłam głową. Ale wewnątrz coś się zmieniło.
Reszta wyjazdu była, szczerze mówiąc, dziwna.
Marcin i Krystyna chodzili na spotkania przy kawie i do antykwariatów, podczas gdy ja zabierałam dzieci do muzeów i na place zabaw. Na początku próbowałam ich wciągnąć.
„Idziemy dziś zwiedzać Luwr — dołączycie?”
„Och, kochanie, mamy rezerwację w Maximie,” odparła Krystyna, klepiąc mnie po dłoni, jakbym była jej asystentką, a nie synową.
A Marcin? Tylko wzruszył ramionami.
„Niech mama się zabawi. Wy macie swój plan, my swój.”
Swój plan? Czy to nie były rodzinne wakacje?
Zaczęłam wieczorami pisać pamiętnik, notując każdy moment, w którym czułam się pominięta. Każdą decyzję Marcina podjętą bez konsultacji. Każdą uwagę Krystyny o tym, jak zajmuję się dziećmi. Każde uczucie, iż jestem tylko opiekunką, która przypadkiem zabłądziła na czyjeś wakacje.
W drodze powrotnej Marcin i Krystyna znowu siedzieli w pierwszej klasie. Tym razem choćby nie pytałam. Po prostu uśmiechnęłam się do stewardessy, usiadłam z dziećmi i pozwoliłam ciszy między nami mówić więcej niż jakiekolwiek słowa.
Ale w trakcie lotu coś się stało. Jakubowi zrobiło się niedobrze. Turbulencje były silne, a on zwymiotował na siebie i siedzenie.
Łapałam w biegu chusteczki i ręczniki. Zosia zaczęła płakać, bo zapach wywołał u nią nudności. Jedną ręką trzymałam worek, drugą pocierałam plecy Jakuba, a słowami starałam się uspokoić córkę.
Stewardesa pomogła, ale sprzątanie zajmęło chwilę. Oczy paliły mnie ze zmęczenia, a bluzka była poplamiona sokiem pomarańczowym i czymś, czego wolałam nie identyfikować.
Wtem zobaczyłam Marcina przy zasłonie oddzielającej klasy. Zajrzał, zobaczył chaos i… wycofał się.
Nie powiedział ani słowa. Nie zaoferował pomocy. Po prostu odszedł.
I wtedy zrozumiałam jedną rzecz.
To nie były wakacje. To była kwestia priorytetów.
Po powrocie Marcin opowiadał wszystkim, jakie to „niesamowite” było. Wrzucał zdjęcia z eleganckich restauracji z matką, podpisując: „Czas z rodziną jest najcenniejszy.” Ani jednego zdjęcia ze mną czy dziećmi.
Na początku milczałam. Potrzebowałam czasu. Czasu, żeby pomyśleć. Czasu, żeby odetchnąć.
Aż pewnej soboty rano usiadłam naprzeciw niego w kuchni.
„Marcin,” zaczęłam. „Zdajesz sobie sprawę z tego, co zrobiłeś?”
Spojrzał znad telefonu, zdezorientowany.
„O co ci chodzi?”
Podałam mu pamiętnik. Strona za stroną małych ran. Bycia pomijaną. Radzenia sobie ze wszystkim, podczas gdy on żył w bańce wygody. Przerzucał kartki powoli, marszcząc brwi.
„Nie chciałem, żebyś się tak czuła,” powiedział w końcu. „Po prostu chciałem, żeby mama była wygodnie…”
„A co ze mną?” zapytałam. „Co z naszymi dziećmi? Co z tym, iż to ja wszystko ogarnęłam, gdy ty odpoczywałeś przy szampanie?”
Zapadła długa cisza.
„Myślałem… iż ci to nie przeszkadza. Nic nie powiedziałaś.”
Roześmiałam się cicho. Nie z rozbawienia — ale z niedowierzania.
„Marcin, nie powinnam musieć prosić, żeby zostać wziętą pod uwagę.”
Spuścił wzrok, zawstydzenie malując się na jego twarzy.
„Masz rację. Byłem samolubny. Wtedy tego nie widziałem, ale teraz już tak.”
Nie odpowiedziałam od razu. Chciałam mu wierzyć — ale liczyły się czyny, nie słowa.
Kilka tygodni później Marcin mnie zaskoczył. Zarezerwował weekend w górach — tylko dla nas. Zorganizował opiekę dzieci u jego siostry, zaplanował cały plan wyjazdu, a choćby napisał odręczny list:
„Chcę nauczyć się prawdziwie wypoczywać z tobą. Bez zakłóceń. Bez pierwszej klasy, bez ekonomicznej — tylko razem.”
To było przemyślane. I szczere.
Wycieczka nie była luksusowa. Żadnych gwiazdkowych restauracji ani pokojówek. Ale wędrowaliśmy. Gotowaliśmy razem. Rozmawialiśmy. Po raz pierwszy od dawna poczułam się zauważona.
W domu Marcin zaczął się zmieniać. Zabierał dzieci sam. Pytał mnie o zdanie przed podjęciem decyzji. Gdy Krystyna rzucała krytyczne uwagi, delikatnie przypominał, iż jestem jego żoną i partnerką.
Największa zmiana przyszła pół roku później, kiedy rezerwowaliśmy kolejne wakacje — tym razem na Majorce.
Przy check-inie agentPrzy okienku odprawy agent uśmiechnął się i powiedział: „Widzę pięć biletów pierwszej klasy, wszystkie miejsca obok siebie.”