Mój starszy syn nie jest biologicznym dzieckiem, ale przez cały czas uważam się za jego matkę.

newskey24.com 4 dni temu

W małym miasteczku, gdzie wszyscy się znają, życie toczy się swoim ustalonym rytmem. Pracy jest niewiele, a większość mieszkańców utrzymuje się z własnych gospodarstw: jedni uprawiają warzywa, inni łowią ryby lub polują.

Nasza rodzina nie była wyjątkiem. Pół hektara pola i dwadzieścia arów sadu przy odpowiedniej pielęgnacji mogły nas nie tylko wyżywić, ale też pozwalały trochę zarobić. Mój mąż pasjonował się wędkarstwem, a ja zajmowałam się domem i zwierzętami: inwentarzem i drobiem. Od najmłodszych lat uczyliśmy nasze dzieci pracy – każdy miał swoje obowiązki: ktoś karmił kury, ktoś plewił grządki.

Niedaleko nas mieszkała kobieta o imieniu Danuta. Jej płodność zadziwiała całe miasteczko – miała ponad dziesięcioro dzieci. Ale ani Danuta, ani jej mąż Marek, nie przykładali się do ich utrzymania. Ich ziemia leżała odłogiem, a gdy sąsiedzi próbowali ją dzierżawić, gwałtownie rezygnowali przez wygórowane żądania właścicieli.

Danuta i Marek żyli głównie z żebrania. Sąsiedzi pomagali im z litości: jeden dawał wiadro ziemniaków, inny jajka, mięso czy owoce. Dzieci Danuty często przychodziły do nas, oferując pomoc w gospodarstwie w zamian za jedzenie. Ja również korzystałam z ich pomocy.

Najbardziej zapadł mi w pamięć najstarszy syn Danuty – Bartosz. Zawsze solidnie wykonywał powierzoną mu pracę i nigdy nie odchodził od nas głodny.

Pewnego dnia Marek przeliczył się ze swoją wytrzymałością na alkohol i odszedł, zostawiając Danutę z dziećmi. Kobieta zdawała się całkiem stracić zainteresowanie nimi. Przewodniczący rady miejskiej wezwał opiekę społeczną, i dzieci trafiły do domów dziecka.

Bartosza też zabrano. Przywiązaliśmy się do tego chłopca, a jego brak był dla nas ciężki. Dowiedziałam się, w którym domu dziecka przebywa, i zaczęłam go odwiedzać kilka razy w miesiącu. Po długich namysłach i rozmowach z mężem zdecydowaliśmy się na objęcie nad nim formalnej opieki i zabranie go do nas.

Bartosz nas znał, my znaliśmy jego, a z naszymi dziećmi dobrze się dogadywał. Dlatego jego przybycie do rodziny nie sprawiło większych trudności. Stał się naszym prawdziwym pomocnikiem we wszystkim. Jako najstarszy nigdy nie podkreślał swojej przewagi, ale zawsze wspierał młodszych.

Czas mijał, dzieci dorosły, skończyły szkoły – jedne technikum, inne studia – założyły własne rodziny i rozjechały się po Polsce. Bartosz, po ukończeniu technikum, też wyjechał.

Dziś ma już ponad pięćdziesiąt lat. Ma wspaniałą rodzinę, dwoje dzieci, które uważamy za wnuki. Od Bartosza bije szczególne ciepło i wdzięczność za naszą opiekę. Cieszę się, iż kiedyś podjęliśmy decyzję, by zabrać go z domu dziecka.

Prawdziwa rodzina to nie zawsze ta, z której się pochodzi – czasem to ta, która przyjmie cię z otwartym sercem.

Idź do oryginalnego materiału