Moje życie mogłoby być szczęśliwe. Mój mąż, Jakub, to wymarzony partner – dobry, opiekuńczy, zawsze gotowy mnie wesprzeć. Czekamy na dziecko, a to prawdziwy cud, bo obojgu stuknęło już czterdziestka. Ale nad naszą euforią wisi czarna chmura – choroba mojej matki.
Na początku roku lekarze postawili jej straszną diagnozę – Alzheimera. Moja mama, Wanda Nowak, wychowała mnie sama, bez ojca, który zniknął, zanim się urodziłam. Nie mogłam jej zostawić samej. Po długich rozmowach z mężem postanowiliśmy zabrać ją do naszego mieszkania w Poznaniu. Jakub mnie rozumiał:
— Mamy miejsce, Kasia. To twoja matka, no i w jej wieku co nam zrobi?
Urządziliśmy mamie przytulny pokój, wożimy ją regularnie na wizyty, pilnujemy leków. Ale moja ciąża, którą przyjęłam jak błogosławieństwo, jakoś jej nie ucieszyła. Spodziewałam się, iż będzie zachwycona wnuczką, przecież zawsze marzyła o kontynuacji rodu. Zamiast euforii jej zachowanie stawało się coraz bardziej niepokojące.
Czasem patrzy na mnie pustym wzrokiem i nagle rzuca:
— Kto ty jesteś? Wynoś się z mojego domu!
Kiedy próbujemy ją uspokoić, wrzeszczy:
— Nie ważcie mi się rozkazywać! Tu ja rządzę, a wy jesteście nikim!
Przestawia meble, chowa moje rzeczy, a czasem aż wypycha mnie za drzwi, jakbym była obca. Znosiłam to, ale gdy zaczęła wymagać, żebym dźwigała ciężkie torby lub pomagała przesuwać szafę, moja cierpliwość pękła. Tłumaczyłam, iż nie mogę dźwigać przez ciążę, ale słyszałam tylko:
— Niewdzięczna dziewczyno! Poświęciłam ci życie, a ty choćby pomóc nie potrafisz!
Mówiłam, iż jestem w ciąży, iż muszę na siebie uważać, ale w jej oczach wciąż była pustka. Nie pamięta. Nie rozumie. Od tej bezradności płaczę po nocach, a każde łkanie chyba odbija się bólem na moim nienarodzonym dziecku.
Jakub też jest na granicy. Mama myli go z jakimiś wymyślonymi ludźmi, nazywa raz Andrzejem, raz Piotrem, a czasem zupełnie dziwnymi imionami. Opowiada mu o moim dzieciństwie, jakby był przypadkowym znajomym, a nie moim mężem. Ostatnio przyznał, zaciśniętymi zębami:
— Kasia, ledwo wytrzymuję. Jeszcze trochę, i stracę panowanie nad sobą. Ona doprowadza mnie do szału i boję się, iż pewnego dnia… zrobię coś okropnego.
Ja też już prawie pękam. Ale najbardziej dręczy mnie strach o dziecko. Jestem w dwudziestym drugim tygodniu i w głowie kotłują mi się koszmarne scenariusze. A co jeżeli mama uzna moje dziecko za obce? Może zechce się go pozbyć? Odda je do domu dziecka, wyrzuci na ulicę albo… nie chcę choćby myśleć, co jeszcze może jej przyjść do głowy. Te myśli duszą mnie, odbierają sen, zatruwają euforia macierzyństwa.
Przyjaciółka, widząc moje łzy, zaproponowała:
— Kasia, oddaj ją do domu opieki. Tam zajmą się nią specjaliści, a wszyscy odetniecie z ulgą.
Wzdrygnęłam się. Jak mogłabym tak postąpić wobec własnej matki? Całe życie poświęciła dla mnie, rezygnowała ze wszystkiego, żebym była szczęśliwa. Porzucić ją teraz? To czarna niewdzięczność. Ale w głębi serca pytam – a jeżeli to jedyne wyjście? Może tak będzie lepiej dla nas wszystkich? Dla mamy, dla dziecka, dla naszej pękającej rodziny?
Rozdzieram się między obowiązkiem a strachem. Co wybrać? Dom opieki, gdzie może będzie miała profesjonalną pomoc, czy dalszą mękę, ryzykując zdrowiem dziecka i własnym rozsądkiem? Nie wiem. A od tej niepewności serce mi się kraje.