Moje życie mogłoby być szczęśliwe. Mój mąż, Krzysztof, to człowiek, o którym zawsze marzyłam: dobry, opiekuńczy, zawsze gotowy mnie wesprzeć. Czekamy na dziecko, a to prawdziwy cud, bo oboje przekroczyliśmy czterdziestkę. Ale nad naszym szczęściem zawisła czarna chmura – choroba mojej matki.
Na początku roku lekarze postawili jej straszną diagnozę – chorobę Alzheimera. Moja mama, Bronisława Nowak, wychowywała mnie sama, bez ojca, który zniknął z naszego życia, zanim się urodziłam. Nie mogłam zostawić jej samej. Po długich rozmowach z mężem zdecydowaliśmy się zabrać ją do naszego mieszkania w Krakowie. Krzysztof stanął na wysokości zadania:
— Miejsce się znajdzie, Ewo. To przecież twoja matka, a poza tym jest już starsza, co nam może zrobić?
Urządziliśmy dla niej przytulny pokój, regularnie wożimy ją do lekarzy, pilnujemy leków. Ale moja ciąża, którą przyjęłam jak błogosławieństwo, jakoś jej nie ucieszyła. Spodziewałam się, iż będzie zachwycona wnuczką, przecież tak marzyła o kontynuacji rodziny. Zamiast radości, jej zachowanie stawało się coraz bardziej przerażające.
Czasem patrzy na mnie pustym wzrokiem i rzuca nagle:
— Kim ty w ogóle jesteś? Wynoś się z mojego domu!
Kiedy próbujemy ją uspokoić, przechodzi do krzyku:
— Nie ważcie się mi rozkazywać! Tu ja jestem panią, a wy jesteście nikim!
Przestawia meble, chowa moje rzeczy, a czasem dochodzi do tego, iż wyrzuca mnie za drzwi, jakbym była obcą. Cierpliwie znosiłam, ale gdy zaczęła żądać, bym dźwigała ciężkie torby lub pomagała przesuwać szafę, moja cierpliwość pękła. Starałam się wytłumaczyć, iż nie mogę dźwigać ze względu na ciążę, ale w odpowiedzi słyszałam tylko:
— Niewdzięczna dziewczyno! Poświęciłam ci życie, a ty choćby pomóc nie potrafisz!
Powtarzałam, iż spodziewam się dziecka, iż muszę uważać, ale jej oczy pozostawały puste. Nie pamięta. Nie rozumie. Od tej bezradności płaczę po nocach, a każdy łkanie zdaje się ranić moje nienarodzone jeszcze dziecko.
Krzysztof też jest na granicy wytrzymałości. Mama myli go z wymyślonymi ludźmi, nazywa go raz Janem, raz Stanisławem, czasem zupełnie dziwnymi imionami. Opowiada mu o moim dzieciństwie, jakby był przypadkowym znajomym, a nie moim mężem. Niedawno powiedział przez zaciśnięte zęby:
— Ewa, ledwo daję radę. Jeszcze trochę, i stracę panowanie nad sobą. Ona doprowadza mnie do szału, i boję się, iż pewnego dnia nie wytrzymam… zrobię coś strasznego.
Sama też jestem na krawędzi. Ale najbardziej dręczy mnie strach o dziecko. Jestem w dwudziestym drugim tygodniu, a w głowie kłębią mi się koszmarne scenariusze. Co, jeżeli mama uzna, iż moje dziecko jest obce? jeżeli postanowi się go pozbyć? Odda je do domu dziecka, wyrzuci na ulicę, albo… choćby nie chcę myśleć, co jeszcze mogłoby jej przyjść do głowy. Te myśli dławią mnie, odbierają sen, zatruwają euforia oczekiwania na macierzyństwo.
Przyjaciółka, widząc moje łzy, zaproponowała:
— Ewa, oddaj ją do domu opieki. Tam zajmą się nią profesjonaliści, a wy wszyscy odetchniecie.
Wzdrygnęłam się na te słowa. Jak mogłabym tak potraktować własną matkę? Całe swoje życie poświęciła dla mnie, rezygnowała ze wszystkiego, bym dorosła szczęśliwa. Porzucić ją teraz – to zdrada, czarna niewdzięczność. Ale w głębi duszy pytam samą siebie: a jeżeli to jedyne wyjście? jeżeli będzie lepiej dla nas wszystkich? Dla mamy, dla dziecka, dla naszej rodziny, która rozpada się w oczach?
Rozdarta jestem między poczuciem obowiązku a strachem o przyszłość. Co wybrać? Oddać mamę do placówki, gdzie może będzie jej lepiej, czy dalej żyć w tym piekle, ryzykując zdrowie dziecka i własny rozum? Nie wiem. I od tej niepewności serce rozrywa mi się na kawałki.