Położyłam sobie na talerz trzy kotlety — mój mąż wpadł w furię i oświadczył, iż powinnam schudnąć.
Sześć lat małżeństwa, troje dzieci. Najstarszy, Bartek, ma pięć lat, córka Zosia — trzy, a najmłodszy Jasio — zaledwie pół roku. Mam na imię Kasia, trzydziestka za pasem. Zawsze marzyłam o dużej rodzinie i wydawało się, iż wszystko mam — ale ostatnio czuję, jakbym traciła siebie.
Z Tomkiem poznaliśmy się, gdy miałam prawie trzydzieści lat. Wszystkie koleżanki dawno nosiły obrączki, rozmawiały o przedszkolach i kredytach hipotecznych, a ja wciąż nie mogłam znaleźć swojego człowieka. Praca-dom-praca. Tak mijały dni.
Aż pojawił się on — wysoki, pewny siebie, były sportowiec, teraz szef działu. Nigdy nie myślałam, iż mogłabym mu się spodobać. Ale dzwonił, zapraszał na kawę, pytał o moje zainteresowania. A gdy przedstawił mnie swojej mamie, zrozumiałam — to poważna sprawa.
Jego mama to anioł. Od razu mnie pokochała, nazwała “słoneczkiem” i błagała Tomka, by się oświadczył. Wzięliśmy ślub. Byłam szczęśliwa. Po dziewięciu miesiącach urodził się Bartek, poszłam na macierzyński. Potem Zosia, a niedługo później Jasio. Od tamtej pory nie wróciłam do pracy. Cały mój czas to dzieci i dom.
Bartek chodzi na tańce i lekcje rysunku, Zosia uczy się w domu ze mną. Myślę, iż jestem dobrą matką. Ale jest jedno “ale” — przytyłam. Znacznie. Teraz ważę osiemdziesiąt kilogramów, a dawniej było to czterdzieści dziewięć. Kiedyś chciałam dwa razy w tygodniu na siłownię. Teraz mam troje dzieci i znalezienie chwili dla siebie to misja niemożliwa.
Próbowałam czasem zrobić jakieś ćwiczenia w domu — ledwo zaczęłam, a tu jeden chce pić, drugi woła, iż musi na nocnik, trzeci domaga się noszenia. Są dni, kiedy ledwo wstaję z łóżka, nie mówiąc już o fitnessie.
Tomek początkowo żartował: nazywał mnie “pączusiem”, “moją niedźwiedzicą”. Wydawało się, iż go to rozczula. Ale potem przestał. Zaczął tylko patrzeć i wzdychać. A w końcu zaczęły się komentarze.
W zeszłym tygodniu usiedliśmy do obiadu. Nałożyłam sobie trzy małe kotlety — byłam głodna, od rana nic nie jadłam. Nagle wyrwał mi dwa z talerza, cisnął z powrotem na patelnię i rzucił lodowato:
— Musisz schudnąć. Widziałaś się w lustrze?
Zamarłam. A on dodał:
— jeżeli zakocham się w innej, to będzie twoja wina. Potrzebuję kobiety, przy której chce mi się być. A ty… no, sama wiesz.
Te słowa uderzyły jak policzek. Spuściłam wzrok, zacisnęłam usta. W głowie kręciło mi się: “Może ma rację… Pewnie dopuściłam do takiego stanu. Jestem brzydka. Zmęczona. Nudna.”
A ja też marzę o salonie paznokci, masażu, kawie w kawiarni. Ale nie mamy na to ani czasu, ani pieniędzy. Wszystko idzie na dzieci, zajęcia dodatkowe, czynsz, raty, garnitury męża — w końcu musi wyglądać jak szef. Pomagamy też jego mamie — emerytura to grosze. Dla mnie nie zostaje nic.
Czasem stoję w przymiaralni, przymierzam coś i płaczę. Bo nic nie leży dobrze. Czuję się brzydka i niepotrzebna.
Mąż zarabia nieźle, ale wciąż za mało. A ja nie mam własnych pieniędzy — nie pracuję. To błędne koło: nie mam czasu, by wrócić do pracy, i nie mam siły, by z tego wyjść.
Boję się, iż odejdzie. Widzę, jak patrzy na inne kobiety. Szczupłe, zadbane, uśmiechnięte. Staram się. Naprawdę. Ale jak mam być “idealna”, skoro jedyne, co robię, to gotowanie, pranie, prasowanie, usypianie, wycieranie nosów i pup?
Czasem myślę, iż gdyby nie teściowa, już dawno by spakował walizki. Ona zawsze mówi: “Tomek, masz wspaniałą żonę, dobrą matkę. Nie masz prawa niszczyć rodziny przez kilka kilogramów.”
Trzymam się tych słów. Mam nadzieję, iż ktoś mu przemówi do rozumu. Że przypomni sobie, za co mnie pokochał. Że to tylko etap. Że jeszcze wrócę do siebie. Ale teraz… po prostu się boję.
Czasem śnię, iż budzę się w ciele tamtej Kasi — szczupłej, radosnej, pełnej życia. A potem budzi mnie o trzeciej w nocy krzyk Jasia. I znów: pieluchy, butelki, kaszki…
Jestem zmęczona. Nie czuję się już kobietą. Jestem funkcją. Matką. Gospodynią. Cieniem.
I coraz częściej w głowie kołacze mi się jedna myśl: “A co, jeżeli naprawdę odejdzie?”