„Nałożyłam sobie trzy kotlety — mąż wpadł w złość i powiedział, iż powinnam schudnąć”

newsempire24.com 4 dni temu

Nałożyłam sobie na talerz trzy kotlety — mój mąż wpadł w złość i oświadczył, iż powinnam schudnąć.

Sześć lat małżeństwa, troje dzieci. Najstarszy, Kacper, ma pięć lat, córeczka Zosia — trzy, a najmłodszy Jasio — zaledwie pół roku. Nazywam się Agnieszka, mam trzydzieści sześć lat. Zawsze marzyłam o silnej rodzinie, o dzieciach. I niby wszystko mam — a jednak od jakiegoś czasu czuję, iż tracę samą siebie.

Z Tomaszem poznaliśmy się, gdy miałam prawie trzydzieści lat. Wszystkie przyjaciółki dawno nosiły obrączki, zajmowały się maluchami, rozmawiały o szkołach i kredytach, a ja wciąż nie mogłam spotkać tego jedynego. Praca-dom-praca. Tak mijały dni.

Aż pojawił się on — wysoki, pewny siebie, kiedyś sportowiec, teraz szef działu. Nigdy nie myślałam, iż mógłby się mną zainteresować. A jednak okazywał czułość, zapraszał na spotkania, pytał o moje pasje. A gdy przedstawił mnie swojej matce — zrozumiałam, iż to poważne.

Jego mama to najłagodniejsza kobieta pod słońcem. Od pierwszego wejrzenia mnie zaakceptowała, nazwała „słoneczkiem” i podpowiedziała Tomkowi, by się oświadczył. Pobraliśmy się, a ja byłam szczęśliwa. Po dziewięciu miesiącach urodził się Kacper, a ja przeszłam na macierzyński. Potem Zosia, a teraz Jasio. Od tamtej pory nie wróciłam do pracy. Cały mój czas pochłaniają dzieci i dom.

Kacper chodzi na taniec i zajęcia plastyczne, Zosię uczę w domu sama. Uważam, iż jestem dobrą matką. Ale jest jeden problem — przytyłam. Znacznie. Teraz ważę około osiemdziesięciu kilogramów, kiedy przedtem było to niecałe pięćdziesiąt. Kiedyś dwa razy w tygodniu chodziłam na siłownię. Teraz mam troje dzieci i znalezienie chwili dla siebie graniczy z cudem.

Kilka razy próbowałam ćwiczyć w domu — zanim zdążyłam się rozgrzać, jedno prosi o picie, drugie chce do toalety, a trzecie domaga się noszenia. Są dni, kiedy ledwo mam siłę wstać z łóżka, a co dopiero myśleć o treningu.

Tomek początkowo żartował: nazywał mnie „pączusiem”, „moją misiulką”. Wydawało się, iż go to rozczula. Aż pewnego dnia przestał. Zaczął tylko patrzeć w milczeniu, wzdychać. Potem przyszły pretensje.

W zeszłym tygodniu usiedliśmy do obiadu. Nałożyłam sobie trzy małe kotlety — byłam głodna, od rana nic nie jadłam. Wtedy on wyjął dwa z mojego talerza, cisnął je z powrotem na patelnię i powiedział zimno:

— Musisz schudnąć. Widziałaś siebie?

Zaniemówiłam. A on dodał:

— jeżeli zakocham się w innej, to będzie twoja wina. Przecież chcę mieć przy sobie kobietę, na którą mam ochotę. A ty… no, popatrz tylko.

Te słowa uderzyły mnie jak policzek. Spuściłam wzrok, przygryzłam wargi. W głowie wirowała myśl: „Ma rację… Pewnie naprawdę się zaniedbałam. Jestem brzydka. Zmęczona. Już nie interesująca…”

A ja przecież też pragnę — pójść do salonu, zrobić paznokcie, na masaż, chociaż na kawę do kawiarni. Ale nie mamy ani czasu, ani pieniędzy. Wszystko idzie na dzieci, zajęcia dodatkowe, czynsz, raty, ubrania dla męża — w końcu jest szefem, musi wyglądać reprezentacyjnie. Pomagamy też jego matce — emeryturę ma niewielką. A dla mnie — nic nie zostaje.

Czasem stoję w przymierzalni, przymierzam kolejną rzecz i płaczę. Bo wszystko jest za małe. Wszystko leży nie tak. Czuję się brzydka i niepotrzebna.

Mąż zarabia przyzwoicie, ale pieniędzy wciąż brakuje. A ja nie mam własnych dochodów — nie pracuję. Jestem jak w pułapce: nie mam czasu, by wrócić do pracy, i nie mam siły, by wyrwać się z tego koła.

Boję się, iż odejdzie. Widzę, jak patrzy na inne kobiety. Smukłe, zadbane, pełne życia. Staram się. Naprawdę. Ale nie mam szans być „idealną”. Cały dzień tylko gotuję, piorę, prasuję, usypiam dzieci, wycieram nosy i zmieniam pieluchy.

Czasem myślę, iż gdyby nie teściowa, dawno by już spakował walizki i poszedł. Ona zawsze mówi: „Tomek, masz wspaniałą żonę, dobrą matkę. Nie masz prawa niszczyć rodziny przez kilka kilogramów”.

Uchwyciłam się tych słów jak tonąca brzytwy. Żyję nadzieją, iż ktoś go opamięta. Że przypomni sobie, dlaczego mnie pokochał. Że to wszystko minie. Że jeszcze odzyskam siebie. Ale teraz… po prostu się boję.

Czasem marzę, by obudzić się w ciele tamtej Agnieszki — szczupłej, radosnej, pewnej siebie. A potem budzi mnie o trzeciej w nocy płacz Jasia. I znowu — pieluszki, smoczki, kaszki…

Jestem zmęczona. Przestałam czuć się kobietą. Jestem tylko funkcją. Matką. Gospodynią. Cieniem.

I coraz częściej powraca ta sama myśl: „A co, jeżeli naprawdę odejdzie?”.

Idź do oryginalnego materiału