„Nie jestem z żelaza! Boli mnie za syna i wnuka, ale już więcej nie ugnę się przed synową”
— Do dziś nie rozumiem, po co tej Marcie było dziecko, skoro choćby po porodzie żyła tylko dla kariery i lustra — z goryczą mówi Elżbieta Tomaszewska, 62-letnia kobieta z Lublina.
Jej syn, Marek, był bystry i ambitny. W wieku 35 lat objął kierownicze stanowisko w poważnej firmie technologicznej. Jego żona, Marta, sięgnęła jeszcze wyżej — była od niego starsza o dziewięć lat i zbudowała oszałamiającą karierę w międzynarodowej korporacji. Przez długi czas dzieci w jej planach nie istniały. Bała się stracić pozycję, zostać „z boku”, ustąpić miejsca komuś młodszemu i żądnemu sławy.
Żyli, jak to mówią, z rozmachem: apartament w centrum, dom pod Warszawą, nowe samochody, podróże po Europie. Ale ciepła w ich domu było jak na lekarstwo. Spotykali się rzadziej niż z biznesowymi partnerami. A Elżbieta, choć nie wtrącała się, bolała nad synem — widziała, jak się męczy, jak stara się być dobrym mężem, ale jakby tłukł głową w mur.
Gdy Marta w wieku 40 lat niespodziewanie oznajmiła, iż jest w ciąży, cała rodzina stanęła jak wryta. choćby Marek nie wiedział, czy się cieszyć, czy martwić. A teściowa, która już straciła nadzieję na wnuki, rozpłakała się ze szczęścia. Ale euforia gwałtownie zamieniła się w niepokój.
— choćby w ostatnich miesiącach ciąży nie wychodziła z biura. Urodziła praktycznie na zebraniu. Telefonu z ręki nie wypuszczała choćby na sali porodowej — wspomina Elżbieta. — Myślałam, iż ze szpitala pojedzie prosto do pracy.
Lecz w pierwszych tygodniach po urodzeniu syna Marta jakby się odmieniła. Hormony dały o sobie znać — krążyła wokół dziecka, nie spała nocami, bała się przeoczyć każdy jego oddech. Nikogo nie wpuszczała do domu, choćby teściowej. Wszystko robiła sama. Ale to nie trwało długo.
Gdy tylko przestała karmić piersią, temat powrotu do pracy stał się naglący. Marta tłumaczyła, iż firma się sypie, iż zastępca psuje projekty, i jeżeli ona nie wróci — wszystko przepadnie. Znalezienie niani okazało się trudne — Marta nikomu nie ufała. Wtedy zaproponowała Elżbiecie opiekę nad wnukiem za pieniądze. Kobieta zgodziła się, mając nadzieję, iż to je zbliży.
— Najpierw było idealnie. Opiekowałam się małym, w weekendy odpoczywałam, a rodzice sami zajmowali się dzieckiem. Byłam choćby szczęśliwa — wreszcie miałam wnuka — wspomina babcia.
Ale niedługo zaczęło się prawdziwe piekło. Marta zwolniła sprzątaczkę i zaczęła wymagać od teściowej nie tylko opieki nad dzieckiem, ale i gotowania, sprzątania. Płaciła, ale praca stała się ponad siły — niemowlę wymagało nieustannej uwagi.
— Pewnego dnia czyściłam lodówkę w kuchni, a wnuczek spał w kojcu. Sypialnia była na piętrze, daleko biegać. Chciałam gwałtownie skończyć, by nie budzić dziecka — opowiada Elżbieta.
Gdy Marta wróciła i zobaczyła syna w kojcu, wybuchła jak petarda:
— Dlaczego nie jest w łóżeczku? Dlaczego nie na spacerze?! Za co ja wam płacę? Chcę, żeby dziecko było wyspane, najedzone i zadbane!
Nazajutrz pojawiła się nowa sprzątaczka. A wraz z nią — całkowita kontrola. Kamery w każdym pokoju, codzienne raporty. choćby za najmniejsze zadrapanie — nagana. Elżbieta czuła się nie jak babcia, ale jak służąca pod lupą.
— Bałam się choćby wyjść do toalety — mówi ze łzami. — Ciągle miałam wrażenie, iż ktoś patrzy. A Marek stał po stronie Marty — „Mamo, bądź wyrozumiała, przecież pracujesz za pieniądze”. Ale to nie praca, to serce krwawi!
Po kolejnej awanturze, gdy Marta raz jeszcze nazwała ją „beznadziejną i leniwą”, babcia straciła cierpliwość.
— Koniec. Zwolnijcie mnie. Nie jestem waszą niewolnicą. jeżeli chcecie, szukajcie niani z dyplomem, ale mnie już więcej do swoich wojen nie wciągajcie — powiedziała i wyszła.
Od tamtej pory Marta zabroniła jej choćby przekraczać progu domu. Wnuka nie pokazuje. A Marek… Marek milczy. Wysyła suche wiadomości raz w miesiącu, ale stoi po stronie żony.
— Nie jestem z kamienia! Boli mnie, jest mi przykro. Żyłam dla rodziny, dla wnuka… — szepcze Elżbieta. — Ale więcej się nie ugnę. Nie po to wychowywałam syna. Niech teraz żyją, jak chcą. Tylko iż nianie zmieniają im się co tydzień. Widocznie nie każdy wytrzyma ich „idealne zasady”.
Gdyby Marta kiedyś podeszła i po prostu powiedziała „Przepraszam”, może wszystko potoczyłoby się inaczej. Ale teraz mosty są spalone.