Nie każda teściowa jest taka!

polregion.pl 1 dzień temu

„Taka synowa to skarb!”

Wanda wygładziła delikatne ciasto kruche w formie do pieczenia. Jej syn Marek wraz z synową Olą mieli przyjechać za kilka godzin. Ciszę przerwał nagły, uporczywy dźwięk telefonu. Wanda otarła dłonie o fartuch i odebrała.

— Halo?
— Dzień dobry — rozległ się w słuchawce obcy kobiecy głos. — Czy to Wanda Józefowa Kowalska?
— Tak, słucham — odpowiedziała, instynktownie się spinając.
— Nazywam się Bronisława Michałowa. Jestem byłą teściową Oli. Waszej synowej.

Wanda bez słów przysunęła kuchenny stołek i usiadła. „Była teściowa?” Myśli pobiegły w stronę Oli, do jej rzadkich, ale gorzkich wspomnień o poprzednim małżeństwie.
— Rozumiem — powiedziała spokojnie, starając się zachować zimną krew. — W czym mogę pomóc, Bronisławo Michałowo?

Ton kobiety po drugiej stronie nagle zrzucił maskę uprzejmości. Stał się cierpki, zgryźliwy, pełen złowrogiej ciekawości.
— Ot, pomyślałam, iż się dowiem, jak tam nasza Ola u was się miewa? Jak się zachowuje? Pewnie już się namęczyliście z nią! A jeżeli jeszcze nie, to wierzcie mi — pożałujecie! Ach, jak pożałujecie, iż wzięliście tę leniwą do rodziny!
— Bronisławo Michałowo, nie rozumiem. Ola jest wspaniałą dziewczyną. Dlaczego mielibyśmy żałować?!
— Wspaniałą?! — pisnęła Bronisława. — Ależ to próżniak! Ja podłogi myję codziennie, jak się godzi! A ona? Raz na trzy dni — i to z musu! A firanki! Kiedy pani ostatnio prała firanki? Hę? U mnie — raz w miesiącu, święta rzecz! A u niej? Raz na rok, jeżeli w ogóle! Kurz latami się zbierał! A gotowanie… Karmiła mojego biednego syna trucizną! Zupa jak woda, kotlety gumowe, jeść się nie dało! Dostał od tego choćby wrzodów!

— Bronisławo Michałowo, u nich w mieszkaniu jest zawsze czysto. Nienagannie. Ola gotuje wyśmienicie. Sama nauczyłam ją kilku sekretów, a ona jest wybitną uczennicą. Nie mamy do niej żadnych pretensji. A wrzody waszego syna pewnie przyszły z nadmiaru alkoholu!
— Ach, nie ma pretensji?! — wrzasnęła Bronisława, nie słuchając. — A jak ona traktowała męża?! Mój syn wracał zmęczony… no, wypił sobie trochę dla rozluźnienia, jak każdy prawdziwy mężczyzna! A ona? Zamiast nalać kieliszek, położyć go spać, okazać troskę — wrzeszczała na niego! Robiła awantury! Prawdziwa jędza bez serca!

Wanda zamknęła oczy. Wiedziała od Oli, iż jej „trochę pijany” były mąż mógł wrócić o świcie, rozwalić mieszkanie, krzyczeć i obrażać. I znała swojego Marka — odpowiedzialnego, nie sięgającego po alkohol. Nie znosił trunków. Za to przynosił żonie kwiaty bez okazji i dumny był z jej sukcesów w pracy.
— Mój syn, Marek — powiedziała wyraźnie, akcentując każde słowo — nie wraca do domu pijany. Nigdy. Szanuje swoją żonę i swój dom. I Ola nie ma powodu, by na niego krzyczeć. Są szczęśliwi.

W słuchawce zapadła ciężka cisza. Jakby Bronisława Michałowa łapała oddech przed kolejnym atakiem. Gdy znów się odezwała, głos miał w sobie szczerą złość, syczącą:
— Szczęśliwi? Cha! A wie pani w ogóle, iż ona jest z domu dziecka? Myśmy ją przygarnęli, choć wiadomo, co tam się wyprawia. Nie bez powodu jest bezpłodna! Pusty kwiat! Zobaczy pani, miną lata, a wnuków nie będzie! Wtedy zrozumie pani, jakiego chwasta wzięła do domu! Wtedy pożałuje pani!
— Bronisławo Michałowo — przemówiła donośnie i wyraźnie, jakby nie do słuchawki, ale twarzą w twarz — myli się pani. We wszystkim. U nas w rodzinie jest spokój, porządek i miłość.

Olgę szczerze kocham. Szanuje mnie i nazywa mamą. Oczywiście wiemy, iż Oluśka wychowała się w domu dziecka, ale to nie jej wina. Przeciwnie, starałam się być dla niej dobra, dać choć odrobinę ciepła i matczynej miłości.

Jest dobrą, wrażliwą dziewczyną. A co do wnuków… Spóźniła się pani ze swoimi „proroctwami”. Ola i Marek będą mieli dziecko. Niedługo. Więc pani obawy są nie na miejscu.

Cisza w słuchawce. Potem przerwany, chrapliwy wdech. I… nagle — łkanie. Złośliwy ton zmienił się w szloch, nieudolny, urywany.
— Dziecko? — zachrypiała Bronisława, a w jej głosie było coś żałosnego, złamanego. — Naprawdę? Może wcale nie waszego syna, nie pomyślała pani? O, Boże… A mój… mój syn…
Płacz się wzmógł.
— To przecież marnotrawca! Pije, pracę zmienia jak rękawiczki… Pieniędzy brak, żyje Bóg wie jak… A ja tak pragnę wnuków! Choć jednego!

Wanda milczała, słuchając tej spowiedzi. Żal ścisnął jej serce. Nie dla tej kobiety, ale dla tamtej Oli, która wytrzymała lata takiego życia.
— Bronisławo Michałowo… — zaczęła, ale tamta przerwała, głos stał się natrętny, niemal błagalny:
— Słuchajcie… A jeżeli z waszym Markiem im się nie uda? Rozwiodą się? Hę? Tak bywa! Wtedy… dajcie mi znać! Koniecznie! Powiem synowi… może weźmie się w garść! Przecież teraz, jak mówicie, stała się porządna? Gotować umie, porządek lubi. Może wróci do nas? Tylko mi powiedzcie, jeżeli co! Proszę! I tak się nie ma gdzie podziać, a nas już zna…

I oto sedno. Nie żal. Nie uznanie winy wobec synowej. Desperacja kobiety, która zobaczyła, iż to, co uważała za bezwartościowy grat, w innych rękach stało się diamentem. I dzika, samolubna nadzieja, by ten diament odzyskać dla swojego nieudacznika syna. Wykorzystać Olę ponownie. Jak służącą. Jak inkubator dla upragnionych wnuków.
— Taka synowa jak Ola jest skarbem dla nas samych. Proszę więcej nie dzwonić. Nigdy.

Nie czekała na odpowiedź, rozłączyła się. Zablokowała numer. W gardle stała jej grudka — od gniewu, od żalu za przeszłością Oli, od ohydy tych słów. Ale najmocniejsze było poczucie… bezpieczeństwa.

Bezpiecze––Niech pani dba o swoje sprawy – powiedziała cicho Wanda, patrząc przez uchylone drzwi, jak Marek i Ola śmieją się przy kuchennym stole, a zapach pieczonego ciasta wypełnia dom ciepłem, którego tamta kobieta nigdy nie zazna.

Idź do oryginalnego materiału