Nie ma powrotu: błąd, którego nie da się naprawić
Stałem przy oknie mojego nowego mieszkania na warszawskim Ursynowie i miałem wrażenie, iż powietrze na zewnątrz stało się gęste. Czułem, jakbym tonął we własnym życiu. Wszystko, co wydawało się pewne i trwałe, teraz runęło. Patrzyłem na szare niebo i po raz pierwszy od dawna uświadomiłem sobie, iż dla mnie nie ma już drogi powrotnej.
Kiedyś miałem rodzinę. Katarzyna – żona, z którą przeżyłem piętnaście lat. Wierna, spokojna, gospodarna. Dwie córki, domowe ciepło, domek pod Otwockiem, wspólna firma. Wszystko było adekwatne, stabilne… i do bólu przewidywalne. Każdego ranka to samo. Rozmowy o codzienności, zmartwienia o kredyt i szkoły. Czułem się jak w klatce, choćby jeżeli była złota.
Aż pewnego dnia do naszej pracowni architektonicznej przyszła nowa projektantka – Kinga. Młoda, śmiała, pełna życia. Śmiała się z moich żartów, patrzyła z podziwem, lekko dotykała ramienia. W środku budziło się coś dawno zapomnianego – dreszczyk emocji, zainteresowanie, uczucie, iż znów jestem młody. Zacząłem wracać do domu później, znikać w biurze. Kasia nie zadawała pytań, a ja choćby byłem jej wdzięczny – mniej rozmów, mniej wyrzutów.
Ale to nie było przypadkowe. Kinga wiedziała, czego chce. A chciała mnie. Coraz częściej zostawaliśmy sami, spotykaliśmy się poza pracą, dzieliliśmy obiady, rozmowy, w końcu – łóżko. Sam nie wiedziałem, kiedy to zauroczenie stało się rzeczywistością. I pewnego dnia, nie wytrzymując napięcia, spakowałem walizki i wyszedłem.
Kasia przyjęła to w ciszy. Bez awantur, bez scen. Tylko spojrzała mi w oczy i powiedziała:
– Zapamiętaj ten dzień, Krzysiu. Sam go wybrałeś.
Życie z Kingą na początku przypominało święto. Była czuła, uśmiechnięta, namiętna. Czułem się potrzebny, interesujący, pożądany. Ale niedługo magia zbladła. Kinga stała się wymagająca, rozdrażniona, zarzucała mi brak uwagi, iż za mało zarabiam, iż wieczory spędzam przed laptopem. I wtedy pierwszy raz zapragnąłem wrócić… tam, skąd wyszedłem.
Okazja nadarzyła się sama – Kasia zadzwoniła i poprosiła, żebym zawiózł córki na weekend do naszego domu pod Otwockiem. Zgodziłem się, licząc, iż choć na chwilę ucieknę od nowego życia, które zaczęło mnie dławić. Spędziłem z dziewczynkami trzy dni. Śmialiśmy się, piekliśmy ciasta, jeździliśmy na rowerach. Sam się zdziwiłem, jak proste i szczęśliwe to było. I pierwszy raz od dawna poczułem ukłucie w piersi – tęsknotę. Za tym, co tak lekkomyślnie straciłem.
Zadzwoniłem do Kasi. Chciałem porozmawiać. Wyspowiadać się. Wrócić. Wysłuchała. A potem powiedziała:
– Warunki są proste. Kończysz wszystko z Kingą. Wychodzisz. Zaczynasz od zera. Ale wiedz: zaufania już nie będzie. To będzie nowe życie, nie stare.
Nie odpowiedziałem od razu. Wydało mi się to zbyt surowe. Zbyt ostateczne. A potem Kinga powiedziała, iż jest w ciąży. Milczałem. W końcu wykrztusiłem: „Zostanę ojcem…”.
Radość mieszała się z paniką. Nie byłem pewien, czy ją kocham. Nie wiedziałem, czy to dziecko będzie wybawieniem, czy ostatecznym wyrokiem. Czułem, iż wszystko, co zbudowane na zdradzie, nie może być trwałe. Rozdzierałem się między dwoma światami – między córkami a przyszłym synem, między Kasią a Kingą, między przeszłością, którą zdradziłem, a teraźniejszością, która mnie przerażała.
Spotkaliśmy się z Kasią w parku. Powiedziałem jej wszystko, szczerze, bez upiększeń. Poprosiłem o przebaczenie. Długo milczała, aż w końcu powiedziała:
– Krzysiu, teraz już wszystko wiem. I wiesz co? Czuję ulgę. Ty będziesz miał syna. Ja – nowe życie. Nie ma powrotu. Nie dlatego, iż cię nienawidzę. Ale dlatego, iż kocham siebie.
Wstałem, spojrzałem na nią. Silna, spokojna, dojrzała. Zupełnie inna. I nagle zrozumiałem – wszystko straciłem. Sam. Z własnej woli. I teraz nie mam dokąd iść. Tylko przed siebie – drogą, którą sam wybrałem. choćby jeżeli prowadzi donikąd.
W życiu najcięższe lekcje przychodzą wtedy, gdy już nic nie da się odkręcić.