Nie podpisywałam się na bycie macochą – to nie było moje życie, nie mój wybór.
Kiedy poznałam Piotra, od razu postawił sprawę jasno: troje dzieci z pierwszego małżeństwa, alimenty, hojne prezenty dla nich i plany kupienia ich własnych mieszkań. Miałam dwadzieścia siedem lat, on trzydzieści siedem. Wiedziałam, na co się decyduję. Co więcej, choćby mi to odpowiadało, iż nie będzie mnie namawiał do macierzyństwa – zawsze uważałam się za osobę świadomie rezygnującą z rodzicielstwa. Childfree – wybór przemyślany, konkretny. Wolność, możliwość podróżowania, praca, czas dla siebie.
Na początku było choćby całkiem przyjemnie. Piotr wynajmował przestronny dom pod Wrocławiem, zarabiał dobrze. Dzieci – miłe, dobrze wychowane, przyjeżdżały do nas na weekendy, czasem zostawały na noc. Dogadywałam się z nimi, oglądaliśmy razem filmy, gotowalismy coś smacznego, traktowali mnie z szacunkiem. Krótko mówiąc, rola „sympatycznej cioci na weekend” mi odpowiadała. Nikt nikomu nie zawadzał.
Tak było przez dwa lata. A potem… wszystko się posypało. Najstarszy syn skończył czternaście lat, wdał się w konflikt z matką i po ludzi dosłownie uciekł do nas. Piotr, jak zwykle, pracował od rana do nocy, a ja zostałam sama z buntującym się nastolatkiem. Ciągłe trzaskanie drzwiami, muzyka na pełnej głośności, opryskliwe odpowiedzi. W moim domu pojawiło się obce dziecko, które zachowywało się, jakbym była dla niego powietrzem – i miało rację, bo faktycznie byłam nikim.
Minęły trzy miesiące – i była żona Piotra „tymczasowo” wysłała do nas także młodsze dzieci. Mówiła, iż przeprowadza się do Warszawy, nowa praca, wysoka pozycja, tylko musi się trochę urządzić i zaraz je zabierze. Tyle iż „tymczasowo” przeciągnęło się już do roku. Dzieci przez cały czas są z nami. Żadnych telefonów, żadnych sygnałów, iż zamierza je odebrać.
Teraz w moim domu mieszka troje obcych dzieci. Najstarszy mnie ignoruje, robi wszystko na przekór, jakbym była służącą. Średni nie radzi sobie w szkole, każdego wieczoru muszę z nim siedzieć nad lekcjami. Najmłodszy jest najmniej kłopotliwy, ale i jego trzeba wozić na zajęcia, kółka, konkursy. I wszystko to spada na mnie.
Nie podpisywałam na to umowy. Nie chcę być niańką, korepetytorką, kierowcą i kucharką w jednym. Nie mam czasu pracować. Jestem freelancerką, miałam stałych klientów, zlecenia, dochód. Teraz – cisza. Ludzie po prostu przestali zlecać, bo zawsze jestem zajęta dziećmi. Dnie mijają mi na gonitwie, na domowych obowiązkach. A gdzie w tym wszystkim ja?
Próbowałam porozmawiać z Piotrem. Spokojnie, jak dorośli. Kiwa głową, ale powtarza to samo: „To moje dzieci, nie mogę ich wyrzucić na ulicę”. I dodaje: „Przecież rozumiesz, one nie są niczemu winne…”. Tak, nie są winne. Ale ja też nie jestem winna. Nie urodziłam tych dzieci. Nie obiecywałam im macierzyństwa. Nie jestem gotowa poświęcać własnego życia dla czyichś wyborów.
Ostatnimi czasy łapię się na myśli, iż jedyne wyjście to rozwód. Tylko wolność. Mam dość bycia zakładniczką obcej rodziny, cudzych błędów, cudzych dzieci. Nie jestem zła. Jestem po prostu człowiekiem, który chce żyć swoim życiem, a nie narzuconym przez innych. A jeżeli on tego nie rozumie – znaczy, od początku mówiliśmy w różnych językach.