Nie wiem nic, w akcie urodzenia ojcem Pan figurował, odbierz bliźnięta!
Po trzech latach od rozwodu nagle zostałem ojcem dwóch nowonarodzonych chłopców. Sam winien, należało sformalizować rozstanie! Ale okazało się to błogosławieństwem…
Z Jadwigą byliśmy małżeństwem dziesięć lat. Mieliśmy dwie córki, różniące się rocznikiem, Basia i Krysia. Życie jak u ludzi: dzień praca, wieczór familia, ale matka naszych pociech zaczęła często się spóźniać. To przyjaciółka ją zatrzymała, to kolejka w sklepie, to zaległości w biurze… W końcu życzliwi donieśli, iż Jadwiga ma kochanka.
Naturalnie, nie zwlekałem i postawiłem sprawę jasno. Od razu przeszła do kontrataku. Brakowało jej mojej uwagi, nie czuła się kobietą, codzienność pożerała czas, dziewczynki zaś, jak się okazało, kochały tylko mnie… Pokrzyczała i oznajmiła, iż odchodzi do tamtego. I odeszła naprawdę, zostawiając córki przy mnie.
Basia i Krysia długo nie pojmowały, gdzie mama się podziała, ale przywykły. Akurat z pracy propozycja: przeprowadzka do innego miasta, kierowanie nowym oddziałem. Zgodziłem się. Pakowaliśmy się szybko, wszystko błyskawicznie, więc wyjeżdżając, nie zdążyłem sformalizować rozwodu z Jadwigą.
W nowej pracy poznałem porządną kobietę. Ludmiła była w moim wieku i też samotnie wychowywała dwie córeczki. Nie zastanawiając się długo, zamieszkaliśmy razem jako wielka rodzina. Dzieci prawie rówieśniczki, wieczorami dom huczał: dziewczyny bawiły się wspólnie lub dzieliły zabawkami, istny żłobek, na Boga! Z Ludmiłą radowaliśmy się gromadką, ale ukradkiem próbowaliśmy spłodzić syna. Bezskutecznie.
W chwili dziwnego telefonu żyliśmy z Ludmiłą dwa lata, już tracąc nadzieję na potomka płci męskiej… Skoro nie dane, to nie. Więc ten telefon.
Numer na komórce wskazywał telefon stacjonarny z rodzinnego miasta.
— Roman Nowak?
— Tak, słucham.
— Mam złe wiadomości… Pańska małżonka Jadwiga Mazur, niestety, nie odzyskała przytomności i dziś zmarła. Niech Pan przyjeżdża po dzieci, jutro wypisują, a kwestię Jadwigi Mazur objaśnimy Panu właśnie wtedy.
— To jakiś żart? Nie widziałem Jadwigi Mazur trzy lata, nasze dzieci są przy mnie.
— Nie wiem nic, w akcie urodzenia ojcem Pan figurował, odbierz bliźnięta!
Słuchawka cichła po drugiej stronie. Oszłomiony sprawdziłem numer w sieci: rzeczywiście, miejsce naszych narodzin, miejski szpital.
Ludmiła patrzyła na mnie szeroko otwartymi oczami, równie zdezorientowana, słyszała rozmowę. gwałtownie się spakowaliśmy, zawieźliśmy dziewczynki do dziadków i ruszyliśmy wyjaśniać sprawę byłej.
Przy szpitalu spotkaliśmy przyjaciółkę Jadwigi. To ona wyjawiła, iż kochanek porzucił moją eksmałżonkę, gdy tylko dowiedział się o ciąży. Stan Jadwigi ciężki, bliźnięta przecież, pod koniec coś poszło nie tak… Dzieciaki uratowano od razu, ale ich matka zapadła w śpiączkę i po paru dniach jej zabrakło. Bliźniaków trzeba było zarejestrować po narodzinach, ale matka w takim stanie nie mogła podać aktualnych danych. Wpisano więc informacje z Urzędu Stanu Cywilnego, gdzie wciąż byłem jej małżonkiem, automatycznie czyniąc mnie ojcem.
Przyjaciółka Jadwigi, zapłakana, obiecała pomoc i odeszła. Ludmiła stała obok mocno ściskając moją dłoń.
— Ludko, co jest?
— Romek, przecież weźmiemy ich do siebie, prawda?
Widać było, jak zaciekle ukrywa euforia i uśmiech.
— Kogo? Bliźniaki?
— Tak, tak… No, proszę! A nuż własnych nigdy nie będzie, a tu od razu dwójka, gotowa…
— Ludko, to nie jakieś zabawki, żeby tak… nie wiem…
— Romek, mówię serio! A dziewczyny jak się ucieszą! Twoim to w połowie braterska krew… No, Romek…
Krótko mówiąc, nie oparłem się. Wzięliśmy bliźniaków, Jadwigę Mazur odprowadziliśmy na miejsce wiecznego spoczynku, jak należy.
Dziewczyny aż piszczały z euforii na widok braciszków i dziwiły się, jak to przeoczyły, iż Ludmile rośnie brzuszek!.