Od tamtego dnia, gdy Wanda wyszła za mąż, minęło już wiele lat. Z każdym rokiem między nami robiło się coraz więcej pustki. Zdawało się, iż po prostu wymazała nas ze swojego życia. Dzwoniła coraz rzadziej, przyjeżdżała jeszcze rzadziej. A gdy już się spotykaliśmy, jej oczy były zimne i obojętne.
W tamten piątek długo wahałem się, zanim wybrałem jej numer. Z Haliną planowaliśmy skromnie uczcić naszą rocznicę – trzydzieści lat wspólnego życia. Marzyliśmy, by po prostu zebrać całą rodzinę, upiec kiełbaski, usiąść przy jednym stole. Pragnęliśmy trochę ciepła, znajomych głosów, choćby na kilka godzin…
— Halo? — w końcu odezwała się Wanda, lekko zdyszana.
— Wandziu, to tata. Znowu jesteś na siłowni? Możesz rozmawiać?
— Nie, tato, myję samochód Tomkowi.
— A dlaczego ty?
— A kto, tato? Na myjnię wozić – drogo. Nie jestem ze szkła.
— No dobrze, córeczko… Chciałem cię zaprosić z Tomkiem w niedzielę do nas. U nas z mamą rocznica. Posiedzimy, pogadamy…
— A co was tak nagle skłoniło do świętowania? — zaśmiała się ironicznie. — Siwizna na skroniach, diabeł za pazuchą?
— Trzydzieści lat, Wandziu. Jak nie świętować?
— Przepraszam, tato. Nie damy rady. Zaprosili nas na ślub – kolega Jacka się żeni. Ślub tylko jeden, a u was rocznice jeszcze będą.
Ścisnąłem słuchawkę, starając się nie pokazać, iż w piersi już gotuje się gorycz.
— Szkoda… A tak się wybieraliśmy…
— My też, tato. Ale jak ludziom odmówić? Nie gniewajcie się, na pewno was później odwiedzimy.
— No dobrze — szepnąłem — zadzwonię do twojego brata.
Marek też nie mógł. Miał swoje plany. Gdy odłożyłem telefon, łzy same popłynęły. Jak u dziecka, któremu odmówiono cukierka. Jak u ojca, o którym zapomniano.
— Halinko, co się stało? — wszedł Marek i zobaczył, jak cicho płaczę w kuchni.
— Nic, Mareczku… Tylko dzieci nie przyjadą. A ja, głupi, marzyłem, żebyśmy wszyscy razem usiedli…
— No, przestań. To nasz dzień. Ja i ty – to wystarczy.
W nocy nie mogłem zasnąć. Żalności dusiły. Wszystko we mnie krzyczało: „Dlaczego? Dlaczego nie jestem im potrzebny? Czyż tak mało zrobiliśmy? Wykształciliśmy ich, daliśmy mieszkania, pomagaliśmy, jak mogliśmy… A teraz – obcy…”
— Halsiu — szeptała Halina — oni mają swoje życie. A ty masz mnie. I ja tu jestem.
— A ja czuję pustkę, Halinko… — tylko tyle zdołałem powiedzieć. — Ty w pracy całymi dniami, a ja sam…
Następnego dnia wróciła wcześniej niż zwykle. Uśmiechała się.
— Coś się stało?
Wyciągnęła zza pleców ogromny bukiet.
— To dla ciebie. A jutro jedziemy nad jezioro. Na tydzień. Tylko ty i ja.
Domek był jak z bajki: drewniany, z widokiem na jezioro, kwiaty dookoła, śpiew ptaków. Rano obudził mnie zapach – całe łóżko było usłane płatkami. W kątach wisiały baloniki, a na lustrze widniał napis: „Z okazji rocznicy, kochany!”
Ledwie powstrzymałem łzy szczęścia. A gdy wyjrzałem przez okno – zobaczyłem Halinę z koszykiem w rękach. Podeszła, otworzyła go – i rozległo się ciche „miau”. Mały rudy kłębek, puszysty i zabawny, patrzył na mnie.
— No i co, przyjmiesz nowego członka rodziny? — uśmiechnęła się jak dziewczynka.
— Halinko… To najlepsze święto w moim życiu…
Spędziliśmy tydzień jak w miodowym miesiącu. Siedem dni, ale wspomnień starczy na całe życie. A gdy wróciliśmy – telefony rozbrzmiewały bez końca.
— Tato! Gdzie wy byliście?! Dzwoniliśmy, szukaliśmy! Telefon nie działał!
— Spokojnie, córeczko. Byliśmy z mamą na wakacjach. Mamy chyba prawo trochę pożyć dla siebie?
— No tak… Po prostu nie dzwoniliście, nie martwiliście się…
— Teraz twoja kolej się martwić. A my z mamą postanowiliśmy żyć dla siebie.
— Dla siebie? Tato, mówisz poważnie?
— U nas z mamą trwa miodowy miesiąc. I nie mamy teraz głowy dla was.
Minął rok. Z Haliną żyjemy inaczej. Odeszła z pracy, staliśmy się oszczędniejsi, ale szczęśliwsi. Dzieci stały się troskliwsze, dzwonią, przyjeżdżają. A my patrzymy na siebie – i dziękujemy losowi, iż nie pozwoliliśmy się zapomnieć. Że przypomnieliśmy sobie: w tym życiu najważniejsze jest MY.