Nieoczekiwane szczęście Radosława

twojacena.pl 5 godzin temu

W małym miasteczku, zagubionym na krańcu mapy jak ostatni pyłek, czas płynął nie według zegara, ale pór roku. Zamarzał w srogie zimy, rozmarzał się w wiosenne roztopy, leniwie drzemał w letnim upale i smęcił jesiennymi deszczami. W tym powolnym, gęstym nurcie tonęło życie Bogusławy, którą wszyscy nazywali po prostu Bogą.

Boga miała trzydzieści lat, a jej życie wydawało się bezpowrotnie utkane w pułapce własnego ciała. Ważyła sto dwadzieścia kilogramów, a ta waga nie była tylko liczbą to była twierdza zbudowana z mięsa, zmęczenia i cichej rozpaczy. Podejrzewała, iż gdzieś w środku tkwi przyczyna jakaś usterka, choroba, zaburzenie metabolizmu ale wyjazd do specjalistów był nie do pomyślenia: drogi, upokarzająco kosztowny i pewnie bezcelowy.

Pracowała jako pomoc przedszkolna w miejskim przedszkolu Stokrotka. Jej dni wypełniał zapach zasypki dla dzieci, ugotowanej kaszy i wiecznie mokrej podłogi. Jej duże, niezwykle ciepłe dłonie umiały pocieszyć zapłakanego malucha, sprawnie pościelić dziesiątki łóżeczek i wytrzeć kałużę, nie wzbudzając w dziecku poczucia winy. Dzieci ją uwielbiały, ciągnęły się do jej łagodności i spokoju. Ale cichy zachwyt w oczach trzylatków to kiepska zapłata za samotność, która czekała na nią za bramą przedszkola.

Mieszkała w starym, ośmiorodzinnym bloku, pozostałości po minionej epoce. Dom trzeszczał belkami w nocy i bał się silnego wiatru. Dwa lata temu odeszła jej matka cicha, zmęczona kobieta, która pogrzebała wszystkie marzenia w ścianach tej samej kostki. Ojca Boga nie pamiętała wcale wyparował z ich życia dawno temu, zostawiając po sobie tylko zakurzoną pustkę i stare zdjęcie.

Jej codzienność była surowa. Zimna woda, sącząca się rdzą z kranu, wychodek na podwórku, zimą przypominający lodową jaskinię, i duszne letnie upały w pokojach. Ale największym tyranem był piec. Zimą pożerał dwie pełne fury drewna, wysysając z jej skromnej pensji ostatnie grosze. Boga spędzała długie wieczory, wpatrując się w ogień za żeliwnymi drzwiczkami, i zdawało się, iż piec pożera nie tylko polana, ale też jej lata, siły i przyszłość, zamieniając je w zimny popiół.

Aż pewnego wieczora, gdy zmrok rozlał się po pokoju szarą melancholią, zdarzył się cud. Nie głośny, nie spektakularny, ale cichy, wytarty jak kapcie sąsiadki Haliny, która niespodziewanie zapukała do jej drzwi.

Halina, woźna ze szpitala, kobieta o tw pooranej zmarszczkami trosk, trzymała w rękach dwa chrupkie banknoty.
Boguś, wybacz, na litość boską. Masz. Dwa tysiące. Nie narzekały mi się, wybacz mamrotała, wpychając pieniądze w dłoń Bogi.

Boga tylko zdumiona patrzyła na te pieniądze, dług, który w myślach już dawno odpis

Idź do oryginalnego materiału