**Dzisiejszy wpis w moim dzienniku:**
Moja córka Zosia to prawdziwa burza. Wychowywaliśmy ją z żoną w spokoju, w naszym domu na obrzeżach Poznania nigdy nie słychać było krzyków czy kłótni. Ale Zosia odziedziczyła charakter po mojej matce — wybuchowy, głośny, uparty. Babcia zawsze postawiła na swoim, potrafiła się obrazić o byle co i nikogo nie słuchała. Zosia, choć jej nie znała, jak w lustrze odtwarza jej zachowanie. A to złamało mi serce.
Zosia nie znosi krytyki. Wszelkie rady mają u niej jak groch o ścianę. Przez lata próbowaliśmy z żoną ją okiełznać, pokierować, ale nasze słowa trafiały w próżnię. Już w przedszkolu nauczyła się manipulować ludźmi, osiągając swoje z anielskim uśmiechem. Zawsze słyszała tylko to, co chciała, nie to, co było potrzebne. Każda uwaga raniła ją, wywołując łzy i histerię. Liceum to był dla nas koszmar. Bałem się, iż wpadnie w złe towarzystwo, zacznie palić albo — broń Boże — zajdzie w ciążę. Na szczęście do tego nie doszło, ale nerwy mieliśmy wykończone do cna.
Gdy skończyła szkołę, oznajmiła, iż jest dorosła i wyprowadza się. Spakowała plecak i z koleżanką wynajęła mieszkanie w centrum Warszawy. Rzuciła studia, uważając, iż liczy się tylko zarabianie pieniędzy. Przez dwa lata prawie się nie widywaliśmy. Rzadko odbierała telefon, nigdy nie przyjeżdżała. Starzałem się z niepokoju, co noc czekając na telefon ze szpitala lub policji. Ale potem wszystko się zmieniło. Zosia zaczęła wpadać do nas w weekendy, z początku rzadko, potem częściej. Piliśmy herbatę, omijając przeszłość, a ja miałem nadzieję, iż burza minęła.
Próbowałem uczyć ją gotowania, sprzątania, ale ucinała krótko: „Sam wszystko wiem!”. niedługo okazało się, iż Zosia ma chłopaka — Kacpra. Spokojny, dobroduszny, potrafił ugasić jej wybuchy, zamieniając kłótnie w żarty. Przy nim wydawała się szczęśliwa, zrównoważona. niedługo wzięli ślub, a ja odetchnąłem z ulgą, myśląc, iż córka wreszcie dojrzała. Jakże się myliłem.
Ich małżeńska sielanka trwała kilka miesięcy. Prawdziwa natura Zosi wzięła górę. Po każdej awanturze z Kacprem wpadała do nas i zostawała na noc. Wiedząc, jak nie cierpi rad, milczałem, obserwując z boku. Pewnego dnia przysięgła, iż już do męża nie wróci. A po dwóch dniach godzili się, jakby nigdy nic. Trzymałem język za zębami, bojąc się spłoszyć jej kruche szczęście.
Ale cierpliwość Kacpra miała granice. Pewnego dnia, wracając po kolejnej kłótni, Zosia znalazła liścik. Kacper odszedł, proponując rozwód. Wpadła wtedy w histerię. Nie dość, iż mąż ją zostawił, to jeszcze zwolnili ją z pracy. Przez dwa tygodnie opiekowałem się nią jak dzieckiem: gotowałem, rozmawiałem wieczorami, by ją rozchmurzyć. Aż pewnego dnia wszedłem do mieszkania i zobaczyłem Zosię z walizką w ręku.
— To przez ciebie! — rzuciła się od progu.
— Witaj, kochanie. Dlaczego się pakujesz? Co ja zrobiłem? — spytałem zdezorientowany.
— Jesteś winny, iż Kacper mnie zostawił! Widziałeś, jak mnie znosił, mogłeś coś powiedzieć! — wrzeszczała.
— Nigdy nie słuchałaś moich rad, mówiłaś, iż sobie poradzisz — przypomniałem.
— A ty tylko stałeś i patrzyłeś, jak mój związek się rozpada! — każde jej słowo kłuło jak sztylet.
— Nie mów tak! Nie jestem winny waszym kłótniom. Jesteście dorośli, sami decydowaliście. Gdzie ja tu jestem? — broniłem się.
— Oczywiście, ty nigdy do niczego! Dzięki za „pomoc”! Miałam rację, wyprowadzając się po liceum. Szkoda, iż wróciłam! — rzuciła i wybiegła, zatrzaskując drzwi tak, iż zatrzęsły się szyby.
Zostałem w ciszy, oszołomiony. Przez te wszystkie dni otaczałem ją troską, nie wtrącałem się, jak chciała. A w jej oczach ja jestem przyczyną wszystkich nieszczęść. Moja dziewczynka wciąż nie dorosła, wciąż szuka winnych swoich porażek. Serce pęka, gdy myślę, iż uważa mnie za złego ojca. Ale zmęczyło mnie już jej przekonywanie. To jest jej życie, niech robi, co chce. Tylko dlaczego tak boli?
*Dziś zrozumiałem, iż czasem miłość to nie tylko trzymanie za rękę, ale też pozwolenie, by ktoś sam się potknął. choćby jeżeli boli.*