Oczy koloru snu

newsempire24.com 4 dni temu

Błękitne oczy ze snu

Kazimierz nie znał matczynej pieszczoty ani ojcowskiego głosu. Nie pamiętał niczego poza szarymi, monotonnymi korytarzami i cichymi krokami wychowawczyń. Jakby nie przyszedł na świat w ramionach kobiety, ale od razu między ścianami krakowskiego domu dziecka. Inni mieli okruchy wspomnień — kołyskę, zapach perfum, ciepło czyichś dłoni. On miał tylko chłód plastikowych zabawek i szmer wody w umywalce.

Lecz nocą wszystko było inaczej.

We śnie przychodziła do niego kobieta. Siadała obok, obejmowała go, głaskała po głowie i szeptała coś dobrego. Miała oczy jak wiosenne niebo po burzy — czyste, błękitne, nieskończenie bliskie. Budził się i leżał godzinami, wpatrując się w sufit, bojąc się poruszyć, by nie rozlać ciepła tego snu. Przez cały następny dzień był cichy, ale mniej posępny — jakby cząstka jej czułości w nim została.

W rzeczywistości jednak nic się nie zmieniało. Co dzień do domu dziecka przychodzili „goście” — potencjalni rodzice adopcyjni. Dzieci wystrojone, recytujące wierszyki, z wymuszonymi uśmiechami na twarzach. Przepychały się, zabiegały o uwagę, przerywały sobie nawzajem. A Kazimierz stał z boku. Nie błaznował, nie uśmiechał się, nie łasił — czekał. Nie na byle kogo. Na tę jedną — kobietę z oczami ze snu.

— Kazimierzu, no uśmiechnij się, proszę! — błagała wychowawczyni.

Lecz on tylko uparcie marszczył czoło i odwracał głowę. Wiedział, iż nie pójdzie z obcymi. On ją pozna — tę, którą widywał we śnie.

Pewnego dnia do domu dziecka przyjechała delegacja — z okazji rocznicy placówki. Kamery, fotografowie, dziesiątki nieznajomych twarzy. Kazimierz, jak zwykle, usiadł w najdalszym kącie, by nie przeszkadzać. Nagle jednak wzrok przykuła mu jedna kobieta. Wysoka, smukła, z krótką fryzurą i tym samym — do bólu znajomym — uśmiechem. A oczy… te same! Zabrakło mu tchu.

I nagle — spojrzała prosto na niego. Ich spojrzenia się spotkały, a on po raz pierwszy w życiu… uśmiechnął się.

Wychowawczyni upuściła kubek z herbatą. Przez sześć lat w domu dziecka Kazimierz nigdy się nie uśmiechnął. A teraz — nagle, sam z siebie, prawdziwie.

Kobieta podeszła. Usiadła obok. Nie oderwał wzroku. Słuchał, śmiał się, pytał. I nie bał się. Przy niej czuł się tak samo jak we śnie — lekko, bezpiecznie, prawdziwie.

Potem zaczęła przychodzić do niego. Bez kamer, bez delegacji. Przynosiła książki, razem spacerowali po podwórku, rozmawiali o chmurach i miastach, które odwiedziła. A potem zniknęła. Na cały miesiąc. Kazimierz nie pytał wychowawców — bał się usłyszeć, iż nie wróci.

Lecz wróciła. Stanęła w progu w zwykłej kurtce, bez makijażu. I powiedziała:

— Kazimierzu, przyszłam zabrać cię do domu. Będziesz moim synem.

Nie wierzył. Myślał, iż śni. Szczypał się — bolało. Więc to prawda. Nie powiedział ani słowa, tylko ją objął. Długo. Cicho. Tak, jak tylko on potrafił.

Później poznał jej męża. Był prostolinijny i dobroduszny, od razu przygarnął chłopca jak własnego. Razem zaczęli nowe życie. Pierwszy tort w nowym mieszkaniu. Pierwsza wycieczka do lasu. Pierwszy wieczór, gdy nie trzeba było zasypiać przy obcych krokach na korytarzu.

Kazimierz nigdy już nie wrócił do domu dziecka. Tylko czasem, przechodząc koło lustra, zauważał, iż w jego oczach pojawia się ten sam blask — błękitny, ciepły, jak u niej. U jego nowej matki. Prawdziwej.

Idź do oryginalnego materiału