„Oddajcie mi dzieci!” — zażądała siostra, której nie było osiem lat…
Czasem życie pisze takie scenariusze, iż zostajesz rodzicem, zanim w ogóle zdążysz dorosnąć. Nie z własnej woli — przez okoliczności. Dokładnie tak stało się ze mną.
Nazywam się Krzysztof Kowalski. Wychowałem się w domu dziecka. Gdy miałem dziewięć lat, trafiła tam też moja młodsza siostra, Zosia — miała wtedy zaledwie cztery lata. Trzymaliśmy się razem, jak tylko mogliśmy. Oddawałem jej swoje cukierki, pomagałem w lekcjach, broniłem przed byle chamstwem. Marzyłem o dniu, kiedy zabiorę ją stamtąd, kiedy już nie będzie sama.
I ten dzień nadszedł. Gdy dostałem swoje pierwsze mieszkanie i uregulowałem formalności związane z opieką — Zosia zamieszkała ze mną. Staliśmy się prawdziwą rodziną. Ja pracowałem, uczyłem się, a ona rosła — mądra, ładna dziewczyna, świetnie się uczyła, choćby sport uprawiała. Byłem z niej dumny.
Ale wszystko się zmieniło, gdy Zosia skończyła piętnaście lat. Zakochała się w starszym chłopaku — moim rówieśniku. Marek był, jak to się mówi, „dzieckiem ulicy” — bez pracy, bez wykształcenia, ciągle włóczył się po klatkach. Próbowałem ją od tego odwieźć, ale na nic: łzy, awantury, histerie. A potem — ciąża. Zosi nie było choćby szesnaście lat.
Zebrałem wszystkie siły, żeby przyspieszyć ich ślub. Kilka miesięcy później na świat przyszły bliźniaki — Kasia i Bartek. Starałem się nie wtrącać, ale zawsze byłem w pobliżu, pomagałem. Na początku wydawało się, iż jakoś sobie radzą. Marek znalazł pracę, Zosia zajmowała się dziećmi.
Ale gdy maluchy nie miały choćby pół roku, Zosia znów zaszła w ciążę. Westchnąłem, ale się pogodziłem. Urodził się Franek. A potem wszystko poszło w złym kierunku: Marka zwolnili, zaczął pić, Zosia — imprezować, coraz częściej zostawiając dzieci same.
Wtedy ja już miałem swoją rodzinę — żonę Olę, oczekiwaliśmy dziecka. Ale nie mogłem przymknąć oka na to, co działo się z moimi siostrzeńcami. I pewnego dnia zadzwonili do mnie sąsiedzi Zosi: dzieci płaczą, w domu nikogo. Przyjechałem — maluchy głodne, brudne, zalane łzami, a matka Bóg wie gdzie. Zadzwoniłem do Oli, a ona, bez wahania, powiedziała:
— Zabierz ich. Przywoź do domu.
I tak w jeden dzień zostaliśmy rodzicami trójki dzieci. Wykąpaliśmy ich, nakarmiliśmy, ułożyliśmy spać. Minął tydzień w wirze obowiązków, ale w sercu mieliśmy spokój. Są bezpieczni. Po tygodniu pojawiła się Zosia — nie po dzieci, tylko po pieniądze. Oświadczyła, iż wyjeżdża za granicę z jakimś facetem, a dzieci… niech na razie zostaną u nas.
Minęło osiem lat. Dzieci stały się nasze. Wychowywaliśmy je jak własne: Kasia i Bartek poszli do czwartej klasy, Franek — do drugiej. A nasza córka z Olą — do zerówki. Wszyscy nazywają nas mamą i tatą. O Zosi nikt nie wspomina. Nie zabraniałem, ale sami nie chcą.
Aż tu nagle, pod sam Sylwester, ktoś puka do drzwi. Gotowaliśmy kolację, dzieci wycinały śnieżynki… Otwieram — w progu stoi Zosia. Obok niej mężczyzna o egzotycznej urodzie. Postarzała się, ale w oczach ta sama stanowczość.
— To mój mąż — powiedziała. — Wróciliśmy. Chcę zabrać moje dzieci. Wywieziemy je do jego kraju.
Zamarłem.
Ola wyszła do przedpokoju, dzieci za nią. Zosia od progu zaczęła domagać się zwrotu „jej maluchów”. Ale gdy Kasia, patrząc na nią, zapytała: „Mamo, kim jest ta pani?” — ścisnęło mi się serce. Zosia zmieszała się. choćby nie poznała córki.
— Ja jestem twoją matką! — krzyknęła. Ale Kasia przytuliła się do mnie.
Wtedy Zosia zamilkła. Nagle spytała cicho:
— Mogę… chociaż ich odwiedzać?
Spojrzeliśmy się z Olą. Po chwili milczenia skinąłem głową:
— Przyjeżdżaj. Ale dzieci zostają z nami.
Zosia wyszła, zgarbiona, w milczeniu. A my z dziećmi wybiegliśmy na dwór oglądać fajerwerki. Na niebie huczały kolorowe światła, a ja obejmowałem ich wszystkich — moje dzieci, nie moje z krwi, ale moje z miłości. I wiedziałem, iż dobrze zrobiłem, gdy osiem lat temu zabrałem ich do naszego domu.