Słowo „zwrot” najczęściej słyszymy w sklepach: nie pasuje, nie podoba się, nie działa – oddajemy i bierzemy zamiennik. Ludzie przywykli, iż jeżeli coś nie spełnia oczekiwań, można to po prostu oddać. Ale gdy pod tę definicję trafia żywy człowiek – dziecko – wszystko zamienia się w bezduszną tragedię, od której krew ścina się w żyłach.
Kasia nigdy nie poznała swojej biologicznej rodziny. Od pierwszych dni życia – państwowe łóżko, białe ściany domu dziecka, pielęgniarki o zmęczonych oczach. Pewnego dnia jednak w jej szary świat wdarło się światło. Przyszli nowi rodzice, zabrali ją do domu, obiecali, iż teraz wszystko będzie inaczej. Dziewczynka była cicha, nieco zamknięta w sobie, ale starała się być jak najlepsza. Nauczyła się, gdzie co leży, mówiła „dziękuję”, „proszę”, sprzątała, siedziała cicho, nie narzucała się. Nie wiedziała, czego dokładnie od niej oczekują, ale bała się popełnić błąd. Bała się wrócić tam.
Ale to nie wystarczyło. Nowa rodzina gwałtownie zorientowała się, iż dziecko jest „nie takie”. Nie uśmiechała się, nie rzucała w ramiona, nie przymilała. Nie była zabawką. Kasia przypadkiem usłyszała rozmowę: „No co z nią zrobić? Twarz jak kamień, zero radości. Nie czujemy, iż to nasze dziecko. Oddamy”. Słowo „oddamy” uderzyło jak policzek.
Tak dziewczynka, jak wadliwa lalka, znów znalazła się za drzwiami domu dziecka. Nikt nie wyjaśnił jej dlaczego. Po prostu zawieźli i zostawili. Gdyby to był drugi raz w życiu, może by zrozumiała – zdarza się. Ale to był już drugi raz w jej krótkim dzieciństwie.
Kasia nie obwiniała nikogo. Uznała, iż to z nią coś nie tak. Nie z ludźmi, którzy obiecali dom, a potem się rozmyślili, ale z nią. Skoro ją oddali, znaczy, iż była zła. Nie zasługiwała.
Tymczasem u kobiety, która kiedyś zabrała Kasię, wydarzyła się osobista tragedia. Marta i jej mąż postanowili zostać rodziną zastępczą. On początkowo wspierał, ale potem wszystko się zmieniło. Po rozwodzie runęło – nie starczało choćby na jedzenie. Łzy, nieprzespane noce, rozmowy z opieką społeczną, rozpacz. Bez sił i środków Marta oddała Kasię z powrotem. Serce pękało, ale wyboru nie było.
Przez cały ten czas nie żyła – wegetowała. Jej dusza została tam, w korytarzu domu dziecka, gdzie z zaciśniętymi zębami zostawiła dziewczynkę, którą już zdążyła pokochać. I oto pewnego dnia, gdy wydawało się, iż wszystko stracone, poszła do lombardu. Złoto, sprzęt, choćby rodzinny pierścionek – wszystko wymieniła na gotówkę. Znalazła tanie wynajmowane mieszkanie, dostała ciężką, ale dobrze płatną pracę i… pobiegła do domu dziecka.
Marta trzęsła się ze strachu. „Znienawidzi mnie. Zobaczy i odwróci się ode mnie” – myślała. Ale gdy Kasia ujrzała ją w progu – rozpłakała się i rzuciła w ramiona. „Czekałam. Wiedziałam, iż wrócisz” – szepnęła dziewczynka.
Od tamtej pory znów są razem. Nie było łatwo. Marta pracowała od rana do nocy, w domu było skromnie, czasem trzeba było wybierać między jedzeniem a rachunkami. Ale każdego ranka dziewczynka, wciąż nieufna, zaglądała do pokoju, sprawdzając: czy mama jest?
Marta nie raz płakała po nocach. Nie ze zmęczenia. Ze wstydu. Wciąż nie mogła wybaczyć sobie dnia, gdy zamknęła za Kasią drzwi domu dziecka. Wiedziała, iż nigdy tego nie powtórzy. choćby gdyby została bez grosza. Bo Kasia nie jest rzeczą. Nie wadliwym towarem. Jest człowiekiem. Małym, kruchym, który przeszedł za dużo. I choć świat bywa okrutny, choć są tacy, którzy oddają dzieci jak zbędne buty – ona, Marta, już na to nie pozwoli.
Teraz żyją skromnie, ale szczęśliwie. Kasia już się uśmiecha. Czasem głośno się śmieje. Zaczęła rysować. Marzy o zostaniu malarką. A Marta znów uczy się marzyć. O małym domu. O nowej pracy. I – o tym, by nikt nigdy nie czuł się, jak wyrzucona rzecz.