Gdy Tadeusz jechał tego dnia do szpitala, jego serce biło gwałtownie z ekscytacji. W dłoniach mocno ściskał wiązkę baloników z napisem „Witajcie w domu”, a w tylnych siedzeniach leżał miękki kocyk, w który zamierzał owinąć córeczki, by ostrożnie donieść je do samochodu. Jego żona, Kinga, dzielnie przeszła przez całą ciążę, a teraz, po miesiącach czekania i niepokoju, nadszedł wreszcie moment, który miał być początkiem ich nowego życia – we czworo.
Ale wszystko rozpadło się w sekundę.
Gdy wszedł na salę, dwie noworodki delikatnie kołysała pielęgniarka, ale Kingi nie było. Ani śladu. Żadnej torebki, choćby telefonu. Tylko kartka, niedbale rzucona na szafkę przyciałowej:
„Przepraszam. Zaopiekuj się nimi. Zapytaj swojej matki, dlaczego mi to zrobiła.”
Świat Tadeusza wywrócił się do góry nogami. Machinalnie wziął córki na ręce – malutkie, bezbronne, pachnące mlekiem i czymś niewymownie bliskim. Nie wiedział, jak się zachować, co powiedzieć. Stał tylko, a w środku krzyczał.
Kinga odeszła.
Rzucił się do personelu, domagał się wyjaśnień. Ci tylko wzruszyli ramionami – podobno wyszła dobrowolnie, rano, twierdziła, iż wszystko uzgodniła z mężem. Nikt niczego nie podejrzewał.
Tadeusz zabrał dziewczynki do domu, do ich nowego pokoiku, gdzie unosił się zapach wanilii i świeżych prześcieradeł, ale to wcale nie uśmierzyło bólu.
W drzwiach powitała go matka – Barbara Świętosława, z uśmiechem i zapiekanką w dłoniach.
— No i moje wnuczki przyjechały! — zawołała radośnie. — Jak Kinga?
Tadeusz podał jej kartkę. Kobieta momentalnie zbladła.
— Co ty zrobiłaś? — wychrypiał.
Matka próbowała się tłumaczyć. Że nic strasznego, tylko chciała porozmawiać z Kingą, przestrzec, żeby była dobrą żoną. A co to za grzechno? Przecież tylko chciała „uchronić syna przed nieszczęściem”.
Tadeusz jeszcze tego wieczoru wyprowadził matkę za próg. Nie krzyczał. Milczał. Tylko patrzył na córeczki i próbował nie oszaleć.
Nocami, kołysząc dziewczynki, wspominał, jak Kinga marzyła o macierzyństwie, jak wzruszająco wybierała imiona – Zosia i Maja, jak głaskała brzołuch, myśląc, iż śpi.
Przeglądał jej rzeczy w szafie i nagle znalazł kolejną kartkę – list. Napisany przez nią, adresowany… do jego matki.
„Nigdy mnie nie zaakceptujecie. Nie wiem, co jeszcze zrobić, żeby była dla was ‘wystarczająco dobra’. jeżeli tak bardzo chcecie, żebym zniknęła – zniknę. Ale niech twój syn wie: odchodzę, bo zabraliście mi pewność siebie. Już nie daję rady…”
Tadeusz przeczytał list kilka razy. Potem wszedł do pokoju córeczek, usiadł przy łóżku i rozpłakał się. Cicho. Bezdźwięcznie. Z bezsilności.
Zaczął szukać. Wciągnął znajomych, dzwonił do wszystkich przyjaciół Kingi. Odpowiedź była jedna: „Czuła się obco w waszym domu”. „Mówiła, iż kochasz matkę bardziej niż ją”. „Bała się zostać sama – ale jeszcze bardziej bała się zostać przy tobie”.
Minęły miesiące. Tadeusz sam uczył się być ojcem. Zmieniał pieluchy, gotował mleko, zasypiał w ubraniu, czasem choćby z butelką w ręku. I cały czas czekał.
Aż pewnego dnia – rok później, w pierwsze urodziny córek – ktoś zapukał do drzwi.
Na progu stała Kinga. Ta sama. Wypoczęta, szczuplejsza, ale z tym samym spojrzeniem pełnym bólu i żalu. W rękach trzymała małą paczuszkę z zabawkami.
— Przepraszam… — szepnęła.
Tadeusz nic nie odpowiedział. Po prostu podszedł i mocno ją przytulił. Nie jak zraniony mąż. Jak człowiek, któremu brakuje połowy serca.
Później, siedząc w pokoju dziewczynek, Kinga wyznała: miała ciężką depresję poporodową. A ostre słowa teściowej dobiły ją zupełnie. Przeszła terapię, mieszkała u przyjaciółki w sąsiednim mieście, cały czas pisząc listy, których nigdy nie wysłała.
— Nie chciałam odejść — łkała, siedząc na podłodze. — Po prostu nie wiedziałam, jak zostać.
Tadeusz ujął jej dłoń:
— Teraz zrobimy wszystko inaczej. Razem.
I zaczęli od nowa. Od nocnych karmień, pierwszych ząbków i dziecięcego gaworzenia. Bez Barbary Świętosławy. Ta jeszcze próbowała wrócić, błagała o przebaczenie. Ale Tadeusz już nie pozwolił, by ktokolwiek niszczył jego dom.
Rodzina przetrwała. Rany się zabliźniły. A może miłość nie polega na idealnych rodzicach czy doskonałych małżeństwach. Tylko na tym, kto został, gdy wszystko się rozpadło. Na tych, którzy wrócili. Na tych, którzy wybaczyli.