Odkrycie prawdy: jak oszustwo trwające siedem lat niemal zniszczyło rodzinę

polregion.pl 4 godzin temu

Dzwoniący telefon przerwał poranną ciszę jak ostrze noża. Anna Kowalska, siedząc przy oknie z haftem w dłoniach, drgnęła i powoli podniosła słuchawkę. Kobiecy głos po drugiej stronie był spięty i pełen pośpiechu:

— Anna Kowalska?
— Tak, słucham.
— Przepraszam za niepokój… dzwonię w sprawie pani syna.
— Z Jackiem coś się stało? W przedszkolu?
— Nie, nie! Mówię nie o Jacku, ale o Pawle.
— Przepraszam, mam tylko jednego syna.
— Paweł Kowalski, urodzony 12 lipca 1998 roku. W dokumentach widnieją pani dane.

Annę przebił zimny dreszcz. Ta data była raną, która nigdy się nie zagoiła. Wzięła głęboki oddech:

— Tak… wtedy urodził mi się syn. Ale zmarł po dwóch dniach. Był wcześniakiem. jeżeli to żart, jest wyjątkowo okrutny.
— To nie żart! On żyje! Przebywa w domu dziecka! Ja tam pracuję i… on wierzy, iż mama go odnajdzie. Proszę, spotkajmy się… nie mogłam dłużej milczeć.

Ręka Anny drżała. Cicho zgodziła się na spotkanie pod pomnikiem Mickiewicza. Wciąż próbowała wmówić sobie, iż to pomyłka, oszustwo. Ale serce podpowiadało: to prawda. Musiała zobaczyć wszystko na własne oczy.

Godzinę później stała przed starszą kobietą o łagodnym, zmęczonym spojrzeniu. Przedstawiła się jako Jadwiga Nowak, wychowawczyni z domu dziecka przy ulicy Wolności.

— Całe życie spędziłam z dziećmi. Swoich nie miałam. Pawełek jest wyjątkowy. Dobry, mądry, wrażliwy. Nie mogłam nie spróbować odnaleźć jego rodziny. W dokumentach widnieje pani odmowa.
— Ja nigdy niczego nie podpisywałam!
— Więc ktoś zrobił to za panią. Ktoś, kto zdecydował za całą rodzinę…

Jakby potwierdzając jej najgorsze obawy, kobieta podała jej zdjęcie. Patrzył z niego chłopiec, jak dwie krople wody podobny do jej syna Jacka. Tylko w okularach. Ten sam podbródek, usta, ten sam wzrok. Tylko pełen niepokoju, jakby wyjęty z innego, oszukanego dzieciństwa.

Anna czuła, iż się dusi.
— Co z jego wzrokiem?
— Astygmatyzm. Nic poważnego. Ale ma dobre serce. Codziennie mówi, iż odnajdzie mamę.

Anna ściskała fotkę. Nie miała już wątpliwości. To był jej syn. Jej chłopiec. Jej krew.

— Nie ma pani pojęcia, co zrobili ci, którzy mi go odebrali. Cierpiałam. Dusiłam się z bólu. A on… on żył!

Nie żegnając się, Anna pobiegła do domu dziecka. Tam, za metalowym płotem, od razu go zobaczyła — siedzącego w piaskownicy z książką. Paweł. On. Jej syn.

Wychowawczyni zawołała go po nazwisku — Kowalski. To wystarczyło. Anna skierowała się do gabinetu dyrektorki.

— Usłyszałam swoje nazwisko i… pomyślałam, iż może jesteśmy spokrewnieni. Chłopiec wydał mi się znajomy.
— Pani Kowalska? Przypadkowe spotkanie? Dziwne. On już ma być adoptowany przez inną rodzinę…
— Nie rozumie pani. To mój syn.

Dyrektorka — Maria Wiśniewska — spojrzała sceptycznie, ale sięgnęła po dokumenty. W aktach widniało oświadczenie o rezygnacji. Podpis był podrobiony. Anna rozpoznała charakter pisma swojej teściowej — Heleny Zawadzkiej. Tylko ona mogła być aż tak podła.

Drżącym głosem Anna opowiedziała, jak siedem lat temu urodziła przedwcześnie i jak powiedziano jej, iż dziecko nie przeżyło. Teraz jednak, gdy zobaczyła zdjęcie i usłyszała imię, wszystko stało się jasne.

Dyrektorka po raz pierwszy spojrzała na nią ze zrozumieniem:

— Nie oddam Pawła innej rodzinie. Niech pani załatwi formalności, przyjdźcie z mężem. Sprawimy, by wrócił do domu.

W drodze do domu Anna czuła, jak narasta w niej gniew. Kto to zrobił? Marek, jej mąż, był wtedy złamany. Cierpiał razem z nią. Pozostała tylko jedna podejrzana — jego matka.

Anna odebrała Jacka z przedszkola, starając się zachować spokój. ale gdy wróciła do domu i zobaczyła Helenę Zawadzką przy kuchence, nie wytrzymała:

— A ktoś tu przez siedem lat żył jak gdyby nigdy nic. Teraz wszystko wyjdzie na jaw.

Wieczorem położyła zdjęcie przed mężem.
— To Paweł. Nasz syn.
Marek zmarszczył brwi:
— To Jacek w okularach?
— Nie. To ten, po którym nosiliśmy żałobę.

Reakcja teściowej nie kazała na siebie czekać — zbladła, lecz, jak zwykle, wyniośle wyszła do swojego pokoju. Anna, pękająca z bólu, opowiedziała mężowi wszystko.

Następnego dnia byli już w domu dziecka. Gdy Paweł wszedł do gabinetu, wszystko stało się oczywiste. Chłopiec nie zadał ani jednego pytania. Po prostu wiedział.

— W końcu cię znaleźliśmy, synku — powiedział Marek.
— Wiedziałem! Czekałem! — odparł Paweł.

Anna przytuliła go, głaszcząc po głowie, powstrzymując łzy, które już nie miały granic.

W drodze do domu wstąpili do sklepu. Paweł nie rozumiał, iż teraz może wybierać ubrania. Że ma mamę, która zapyta, jaką kurtkę chce. Że ma tatę, który weźmie go na ręce.

W domu przywitał go młodszy brat… nadąsany i zazdrosny. Anna wiedziała, skąd wiał wiatr — Helena Zawadzka nie traciła czasu.

— To wszystko moje! Nie będę się dzielił! — burczał Jacek.
— A może wcale nie jesteśmy braćmi! Sierota jakaś!

Anna podeszła z nimi do lustra.

— Popatrzcie. Te nosy, te usta, uszy. Jesteście braćmi.
I nagle Jacek się uśmiechnął. Nieśmiało. Ale po raz pierwszy — szczerze.

Tymczasem Helena Zawadzka pakowała walizki. Marek zaproponował jej przeprowadzkę do mieszkania, które od dawna dla niej trzymał. Bez krzyków. Ale stanowczo. Więcej nie była tu panią domu.

Anna stała w korytarzu i słyszała, jak mówiła przez telefon:

— Tak, wyprowadzam się. Mieszkanko — luksus. Syn dba o matkę. Wreszcie będę żyć dla siebie. Odpoczywać. Jestem szczęśliwa.

Anna uśmiechnęła się gorzko.
_A kiedy ty żyłaś dla kogoś innego, Heleno?_

Teraz jej rodzina była kompletna. Teraz miała dwóch synów. A jej serce już nie płakało. Śpiewało.

Idź do oryginalnego materiału