Kinga stała przy oknie swojego mieszkania w Szczecinie, obserwując, jak Tadeusz wkłada fotelik dziecięcy do samochodu. Ich czteroletni synek, Wojtuś, paplał radośnie, ciesząc się na myśl o wizycie u dziadków. Co weekend zabierali go do rodziców Kingi, by ci mogli nacieszyć się wnukiem. Ale za każdym powrotem Kingę zalewała fala irytacji. Jej matka, Weronika Stanisławówna, była głęboko przekonana, iż opieka nad Wojtusiem to ogromna przysługa dla córki i zięcia. Ta myśl doprowadzała Kingę do szaleństwa, ledwie powstrzymywała się od wybuchu.
Wszystko zaczęło się dwa lata temu, gdy Wojtuś był już na tyle duży, by zostawać u babci i dziadka. Kinga i Tadeusz uznali, iż to idealny sposób, by rodzice mogli zbudować więź z wnukiem. Weronika i jej mąż, Bogumił Janowicz, uwielbiali chłopca. Karmili go pierogami, zabierali do parku, czytali bajki. Kinga cieszyła się, widząc, jak syn promienieje w ich towarzystwie. Pamiętała, jak sama w dzieciństwie uwielbiała odwiedzać babcię i chciała, by Wojtuś miał równie ciepłe wspomnienia. Nie przypuszczała jednak, iż jej dobre intencje obrócą się w takie nieporozumienie.
Za każdym razem, gdy odbierali chłopca, Weronika witała ich z miną męczennicy, która poświęciła się dla ich dobra. „No cóż, zrobiłam wam przysługę, możecie teraz odpocząć” — mówiła, ocierając nieistniejący pot z czoła. Albo: „Niełatwo z nim, ale robię to dla was, żebyście mogli załatwić swoje sprawy”. Kinga zaciskała pięści, czując, jak krew napływa jej do skroni. Chciała krzyczeć: „Nie prosimy cię o niańczenie! Przywozimy Wojtusia, żebyście WY byli z nim szczęśliwi!” ale zamiast tego wymuszała uśmiech i mamrotała: „Dzięki, mamo”. choćby spokojny zwykle Tadeusz tracił cierpliwość. Szeptał w aucie: „Ona serio myśli, iż zrzucamy na nich dziecko, żeby sobie pohulać? To dla nich, nie dla nas!”
Nie chodziło o to, iż Kinga i Tadeusz nie lubili czasu z synem. Wręcz przeciwnie — uwielbiali budować z nim zamki z klocków, spacerować nad Odrą. Ale widzieli, jak Weronika tęskni za wnukiem, jak jej oczy błyszczą, gdy Wojtuś biegnie do niej z okrzykiem: „Babciu!” Chcieli podarować rodzicom tę radość, a przy okazji dać synowi poczucie rodzinnej bliskości. Jednak z każdą wizytą słowa teściowej brzmiały coraz bardziej fałszywie. „Zmęczyłam się, ale nic, dla was się poświęciłam” — mówiła, jakby pozbywali się dziecka, by uciec na wakacje. Kinga czuła się winna, choć nie wiedziała za co.
Kulminacja nastąpiła w zeszły weekend. Gdy przywieźli Wojtusia jak zwykle w sobotę rano, Weronika westchnęła: „Oj, znowu będę za nim biegać cały dzień. Ale rozumiem, macie swoje sprawy”. Kinga nie wytrzymała. Jej głos drżał, gdy odparła: „Mamo, nie przywozimy go, bo nam się nie chce z nim być! Chcemy, żebyście Wy spędzali z nim czas, żeby Was znał i kochał! To nie przysługa dla nas, tylko dla Was!” W pokoju zapadła cisza. Weronika mrugała zdezorientowana, a Bogumił Janowicz, siedzący w fotelu, zakaszlał i schował się za gazetą. Tadeusz ścisnął dłoń Kingi, jakby mówił: „Dobrze powiedziane, wreszcie”.
Wieczorem, odbierając syna, zauważyli, iż Weronika była cichsza niż zwykle. Nie narzekała, tylko przytuliła wnuka i szepnęła: „Przyjeżdżajcie częściej”. Kinga poczuła ulgę, ale też lekkie ukłucie winy. Może, była zbyt ostra? ale Tadeusz, wsiadając za kierownicę, uśmiechnął się: „Niech przyzwyczai się, iż nie zrzucamy na nią dziecka, tylko dzielimy się radością”. Wojtuś, śpiewając piosenkę na tylnym siedzeniu, przypominał jej, iż dla tego uśmiechu warto było powiedzieć prawdę.
Teraz wciąż odwiedzają dziadków, ale ostrożniej. Kinga ma nadzieję, iż matka zrozumiała: nie szukają niańki, tylko chcą, by ich syn dorastał wśród kochających ludzi. Ale gdy Weronika znów wspomni o „przysłudze”, Kinga czuje, jak w środku wrze. Wie, iż ich rodzina to nie transakcja — tylko miłość. A jeżeli teściowa tego nie pojmie, Kinga znów będzie musiała jej to wytłumaczyć. Dla Wojtusia. Dla prawdy.