**Dziennik, 12 czerwca 2024**
Ona jest moją matką… A jednak każde jej słowo boli jak nóż w serce.
Mam czterdzieści jeden lat. Dorosły mężczyzna, z żoną, dziećmi, pracą, domem. A jednak w środku wciąż jestem tym samym chłopcem, który patrzył w oczy matce, szukając ciepła, czułości, choćby jednego słowa otuchy. Cokolwiek. Choćby półuśmiechu, bym wiedział, iż jest ze mnie dumna. Ale nie… I przez te wszystkie lata wciąż noszę w sobie tę ranę — ból po macierzyńskiej miłości, która nigdy nie nadeszła.
Mamy w rodzinie trzech synów. Ja jestem najstarszy. Od dziecka czułem, iż to ja powinienem być jej dumą, jej podporą, „tym rozsądnym”. Pierworodny — najdojrzalszy, najpilniejszy. Ale dla mamy zawsze było inaczej. I nigdy tego nie ukrywała. Średni brat był „trudny”, wdawał się w bójki, wagarował, ale wszystko mu uchodziło na sucho — „bo taki już ma charakter”. A najmłodszy? Ten był jej oczkiem w głowie. Cichy, grzeczny, zawsze posłuszny. Mama mówiła, iż budziła się w nocy, by sprawdzić, czy oddycha — taki był delikatny. A ja? Jakbym był powietrzem.
Nie mam pretensji do braci. To nie ich wina. Ale we mnie wciąż kipi — nie do nich, do niej. Do matki. Całe życie starałem się zasłużyć na jej uznanie. W szkole miałem same piątki, choćby trójkę z matematyki poprawiałem. Nigdy nie wezwali rodziców — byłem ideałem. Nie marudziłem o nowe zabawki, nie rzucałem się na podłogę w sklepie. Chciałem tylko, żeby spojrzała na mnie z dumą.
Ale za każdym razem, gdy do niej przyjeżdżam, słyszę to samo. „Z ciebie taki niezdara”, „Wszystko robisz na opak”, „Po kim ty taki do niczego?”… Próbowałem to olewać, mówiłem sobie: „Taka już jest”, „Zmęczona”, „Nie umie inaczej”. Ale kiedy za plecami masz lata harówki, nieprzespane noce z dziećmi, walkę o dom — i znowu słyszysz: „Źle sprzątasz”, „Nie umiesz gotować”, „Dzieci się tobie rozpuściły”, „W domu jak w chlewie”… W końcu pękasz.
Gdy urodził się nasz syn, matka wręcz wyganiała mnie z domu:
— Mężczyzna przy garach głupieje! gwałtownie wracaj do pracy, nie rób z siebie babci!
A gdy wróciłem do biura, znowu było nie tak:
— Tylko praca w głowie, rodzina cię nie obchodzi! Typowy karierowicz, a do tego nieudacznik.
I tak w kółko. Porównania. Znowu. Wciąż. Najmłodszy — złota rączka. Średni — zaradny, biznes mu się kręci. A ja? Jakbym był pomyłką. I za każdym razem milczę. Zaciśnięte zęby, spuszczone oczy, łykanie łez. Bo jeżeli się odezwę — rzuci od razu: „Ach, jaka to z ciebie niewdzięczna szuja. Zawsze masz pretensje!”
Czasem chce mi się krzyczeć: „Mamo, dlaczego nigdy mnie nie pokochałaś? Co zrobiłem źle? Dlaczego ciągle mnie umniejszasz?” Ale nie mogę. Brakuje mi sił. Boję się, iż jeżeli powiem, co czuję — odwróci się i zniknie. A ja tego nie zniosę. choćby jeżeli boli, nie chcę zerwać ostatniej nitki, która nas łączy.
Żona mówi: „Powiedz jej wreszcie prawdę. Może się opamięta.” Ale ona nie rozumie. Dla niej to proste. Dla mnie matka to nie jest zwykły człowiek. To jak korzeń. Jak powietrze. Bez niej byłbym połową siebie. choćby jeżeli rani — to przecież moja mama. I w głębi duszy wciąż mam nadzieję, iż pewnego dnia powie:
— Synu, jesteś dobrym człowiekiem. Dziękuję, iż jesteś.
I czekam. Czekam na te słowa, tak jak czekałem przez całe życie.
**Dzisiejsza lekcja:** Czasem największy ból nosi imię tych, którzy powinni nas kochać najbardziej. A mimo to… wciąż nie potrafimy odejść.