Wyrzucił mnie, obwiniając o chorobę dziecka: „Nie jesteś matką, tylko przekleństwem”
— Co ty narobiłaś?! Przez ciebie dziecko zachorowało! Wynoś się! Natychmiast! Nie chcę cię więcej widzieć w tym domu! — krzyczał, a w jego głosie nie było cienia wątpliwości. Tylko wściekłość i oskarżenia.
Tak Kacper postawił kropkę. Nie w rozmowie — w naszej rodzinie.
Był pewien: wszystko, co dzieje się z synem, to moja wina. Gorączka, kaszel, łzy dziecka — wszystko rzekomo przeze mnie. Że jestem złą matką, iż nie dopilnowałam, iż „zawsze wszystko psuję”. Nie sposób było go przekonać. Nie słuchał, nie chciał słuchać.
Przytuliłam się do ściany w przedpokoju, gdy biegał po mieszkaniu, trzaskając drzwiami, w furii przekładając dziecięce ubrania. W drugim pokoju leżał nasz synek — rozpalony, senny, słaby. Spędziłam z nim całą noc, poiłam, zbijałam gorączkę, nie odstępowałam na krok. A teraz — „wynoś się”.
Gdy Kacper ułożył malca, podszedł do mnie. Na twarzy miał chłód. W oczach — lodowatą determinację.
— Dlaczego jeszcze tu jesteś? Mówiłem: znikaj. Możesz zapomnieć o dziecku. Nie potrzebuje takiej matki. I żebym cię więcej nie widział.
Nie krzyczałam. Nie kłóciłam się. Tylko szeptałam, iż kocham syna, iż jestem gotowa się zmienić, być lepsza. Błagałam, żeby przestał. Ale nie słuchał.
— Tylko przeszkadzasz. Tylko mu szkodzisz, Kinga — powiedział, jakby strzelił. — Już wszystko wiem.
Spakował mój plecak. W milczeniu otworzył drzwi. Wskazał wyjście.
Nie pamiętam, jak znalazłam się na ulicy. Wszystko pływało mi przed oczami. Było zimno, ręce się trzęsły, w głowie waliła tylko jedna myśl: „Zostawiłam syna… Wyrzucono mnie z życia mojego dziecka”.
Kacper nie odebrał telefonu następnego dnia. Nie odezwał się przez tydzień. Zablokował mnie wszędzie.
Wysyłałam wiadomości, dzwoniłam do jego matki, prosiłam, żeby choć pozwolili mi zobaczyć syna. Nikt nie odpowiadał. Jakbym przestała istnieć.
Jestem matką. Nosiłam tego chłopca pod sercem przez dziewięć miesięcy. Urodziłam go, śpiewałam mu kołysanki, byłam przy nim w nieprzespane noce, trzymałam go na rękach, gdy bolały go ząbki.
A teraz — jestem „nikim”.
Kacper uznał, iż ma prawo odebrać mi dziecko. Nie sąd, nie opieka społeczna. Po prostu mężczyzna, obrażony, iż dziecko się przeziębiło.
A przecież naprawdę niczemu nie jestem winna. To była zwykła przeziębienie. Jesień, przeciągi, przedszkole, gdzie wszystkie dzieci kichają. Ale dla Kacpra stało się to pretekstem. Pretekstem, by dobić. By obwinić.
Nie wiem, jak to się skończy. Ale nie poddam się. Znajdę sposób. Choćby przez sąd, choćby za lat kilka — ale odzyskam syna.
Bo jestem mamą. A bycie mamą to nie tymczasowa funkcja. To na całe życie. choćby jeżeli twoje życie nagle zostało za zamkniętymi drzwiami.