Programy szkolne zakotwiczone są w świecie, który odchodzi i w niewielkim stopniu pomagają się zorientować młodym ludziom w rzeczywistości ich własnego doświadczenia. Nauczyciele zarabiają wciąż mało, nieadekwatnie w stosunku do wagi ich zawodu, mierzą się z niską oceną znaczenia ich wysiłku.
Podobne wyrzekania stały się rytuałem.
Ministerstwo Edukacji Narodowej czy pod kierunkiem Anny Zalewskiej, Dariusza Piontkowskiego, czy Przemysława Czarnka w niczym nie pomaga rozwiązać tych problemów, zaradzić kłopotom, które pozostawione same sobie będą się tylko pogłębiać, czyniąc polską szkołę coraz odleglejszą od potrzeb społecznych i rzeczywistości.
Sto tysięcy nauczycieli
Anna Zalewska zlikwidowała gimnazja mimo wielu argumentów stojących za ich istnieniem. Żaden model nie jest idealny i powstanie gimnazjów wprowadziło na forum wiele kwestii problematycznych. Po kilkunastu latach jednak system okrzepł, w coraz lepszy sposób ten pośredni element struktury zaczął spełniać swoje istotne zadanie – ograniczenie wykluczenia edukacyjnego. Mimo to, z arbitralnych w gruncie rzeczy powodów gimnazja znikły.
Dariusz Piontkowski, mimo iż edukacja nigdy nie była priorytetem jakiegokolwiek rządu, w spektakularny sposób pokazał, jak można lekceważyć nauczycieli, ignorować ich postulaty i jak czynić z nich wrogów publicznych.
Przemysław Czarnek podjął wyzwanie i z entuzjazmem kontynuuje centralizację edukacji i jej podporządkowanie partykularnym interesom partyjnym.
Ustawa dająca kuratorom rzeczywistą władzę nad szkołami w miejsce kompetencji nadzorczych, ostentacyjna obojętność na kolejne postulaty nauczycieli, wprowadzenie nowego przedmiotu „Historia i teraźniejszość” z realizującym jego intencje podręcznikiem Wojciecha Roszkowskiego – to dorobek obecnego ministra edukacji narodowej.
W ostatnim czasie dołożył do tej listy zasług (niekompletnej przecież) kolejny punkt.
rys. Maciej Kijko
Wypowiadając się na temat prognoz demograficznych, według których w sposób nieuchronny maleć będzie liczba młodych ludzi wstępujących w progi szkoły, z rozbrajającą szczerością stwierdził, iż w związku z tym pracę straci w najbliższych latach ok. 100 tysięcy nauczycieli.
Trudno orzec, czy to brak namysłu, czy rzeczywisty brak wglądu w problemy edukacji i brak wyobraźni są źródłem tej wypowiedzi. W każdym razie można by się od ministra spodziewać i większej powściągliwości, rozwagi i jednocześnie rozeznania w realiach oraz umiejętności projektowania odpowiedzialnych rozwiązań.
Demografia w Polsce i wojna w Ukrainie
Spadkowa tendencja demograficzna jest widoczna od dłuższego czasu. Zmniejszająca się populacja Polski to problem nie tylko systemu edukacyjnego. Braki fachowców w różnych dziedzinach są odczuwalne od lat.
Jednak ostatnimi czasy rządzący wybierają osobliwe sposoby zapobiegania kłopotom wynikającym z systematycznie malejącej liczby ludności. Kiedy rezydenci postulowali zmiany w ich sytuacji: zwiększenie wynagrodzeń, ulepszenia w systemie doskonalenia zawodowego, jedna z posłanek zaproponowała, by – jeżeli im się w Polsce nie podoba – wyjechali.
Wielu prawdopodobnie z tego pomysłu skorzystało. Za granicą bez trudu znaleźli lepiej płatną, mniej stresującą, realizowaną w bardziej komfortowych warunkach pracę. A u nas wciąż brak lekarzy. Doświadcza tego każda osoba, która musiała zetknąć się z polską służbą zdrowia.
Niedawno też można było usłyszeć, iż lekarze zarabiają miliony. W domyśle chodziło chyba o to, iż są winni wszelkim kłopotom w dostępie do usług medycznych – bo skoro trzeba im płacić niebotyczne pieniądze, to jak ma starczać na sprzęt i inne potrzeby.
Widoczne braki na rynku pracy mogłyby być uzupełnione imigrantami, jednak polityka obecna to straszenie nimi i odmawianie wszczęcia procedury azylowej choćby wbrew prawu.
Pracownicy z Ukrainy przez lata zasilali polski rynek pracy. Po wybuchu wojny, kiedy wielu Ukraińców wracało do kraju bronić ojczyzny, ich brak wyeksponował realny problem. Antyimigrancka retoryka się nie zmieniła.
Remedium na spadającą dzietność polskich rodzin miało być 500+, mimo iż wszelkie badania wskazywały na brak wystarczającej liczby miejsc w żłobkach i przedszkolach, brak gwarancji powrotu na rynek pracy jako istotne powody ograniczania liczby posiadanych dzieci.
Po jakimś czasie – jeżeli nie marchewka, to kij – rękami sędziów Trybunału Konstytucyjnego zaostrzono ustawę aborcyjną.
Przymus rodzenia dzieci – choćby z wadami letalnymi – zaowocował tylko zwiększonym oporem do rodzenia. I obawami, iż jeżeli z ciążą, a później z dzieckiem, coś będzie nie tak, to pomocy od państwa trudno się będzie doczekać.
Doświadczają tego rodzice niepełnosprawnych dzieci i dorosłych, uwięzionych w rygorystycznych przepisach i niesłuchanych – podczas protestu w sejmie szykanowanych i separowanych: by tylko uczynić ich głos niesłyszalnym.
W najnowszej strategii, mającej być odpowiedzią na prognozy demograficzne, wciąż nie przywiduje się wsparcia metody in vitro, będącej nie tylko pomocą dla par niemogących doczekać się potomstwa, ale i faktycznym, sprawdzonym latami praktyki sposobem zwiększania wskaźnika dzietności społeczeństwa.
Zamiast tego – naprotechnologia. Metoda nie tyle lecznicza, co diagnostyczna. Wprawdzie będąca skutecznym wsparciem, ale w ograniczonych przypadkach, ale niebędąca realną alternatywą dla in vitro (którego realizację wzięły na siebie samorządy).
Niszczyciel dobra
Według najnowszego sondażu CBOS niemal 70% Polek w przedziale wieku 18-45 lat nie planuje urodzenia dziecka. To pokazuje, iż słowa ministra Czarnka spełnią się, choćby rządzący mówili, iż robią wszystko, by temu zapobiec.
Bo w istocie, parafrazując słowa Mefistofelesa z „Fausta” Goethego, są:
„częścią tej wielkiej siły, która dobra pragnąc, wciąż zło czyni”.
Jeśli jednak będzie niedługo mniej uczniów w szkołach, co to oznacza? Czy rzeczywiście jedyną możliwą na to reakcją jest zwolnienie nauczycieli?
Statystyki wskazują, iż w największym stopniu problemy dotkną małe miejscowości, w których lokalne, pojedyncze szkoły będą miały mniejszą niż wymagana przepisami liczbę uczniów. Co oznacza nie tylko zwolnienia kadry nauczycielskiej, ale niemal z pewnością także likwidację szkoły.
rys. Maciej Kijko
A to niweczy deklaracje o zmniejszaniu dystansu. Przeciwnie, będzie rósł – dzieci będą musiały dojeżdżać do większych ośrodków, co często dla wielu, kiedy ukończą szkołę podstawową, będzie się wiązać z końcem edukacji w ogóle.
To oznacza wykluczenie z wielu możliwości i szans, które mają ci lepiej wyedukowani, powiększanie się przepaści klasowej. I powiększanie się nierówności społecznych w kolejnych pokoleniach. Tego rodzaju zależności zdają się nie kłopotać ministra. Są być może poza horyzontem jego wyobraźni.
Wydaje się jednak, iż można zmniejszającą się liczbę uczniów potraktować nie jako pretekst do udowodnienia kolejny raz nauczycielom, iż są nieważni, a jako szansę na zmianę.
Jeśli przez lata utyskiwano na przepełnienie klas, co z kolei wiązało się z utrudnieniem procesu nauczania i wychowania, to przecież mniejsza liczba dzieci oznacza mniej liczne klasy. Takie, w których nauczyciel może więcej czasu poświęcić każdemu dziecku, z większą uważnością na jego możliwości i predyspozycje, by jak najskuteczniej kształcić.
W takim scenariuszu nauczyciele zyskują szansę na bliższy kontakt z klasą, lepsze rozpoznanie ewentualnych problemów podopiecznych, łatwiejszą i krótszą drogę do zaradzania im. Mniej siłą rzeczy odciążeni biurokratycznym dodatkiem do głównego zajęcia, jakim jest edukowanie, skuteczniej będą mogli to właśnie realizować.
Może się to wydawać pobożnym życzeniem. W znaczący jednak sposób ramy sytuacji wpływają na zachowanie pozostających w niej osób, co znaczy, iż dzisiejsze kłopoty systemu nauczania związane są nie ze złymi chęciami czy uczniów, czy nauczycieli, a tym, w jakich warunkach jednym przyszło się uczyć, a drugim pracować.
Narzekania na leniwą młodzież i takichże nauczycieli nie biorą pod uwagę tego rodzaju okoliczności. A jednak zmiana warunków może z dużym prawdopodobieństwem zmienić sytuację i uczynić szkołę miejscem bardziej przyjaznym dla wszystkich, którzy się w niej spotykają. Stać się w efekcie krokiem w dobrą stronę.
Krok ten nie zostanie zrobiony – co słychać w jego słowach wyraźnie – przez ministra Czarnka.
On pozostaje wierny strategii niedostrzegania problemów, a kiedy nie dadzą się już nie zauważyć – likwidowania ich zamaszystym gestem. Efektownym i niebaczącym na nic więcej. A może chodziło tylko o to, żeby coś powiedzieć. Cokolwiek.