Pasożyt w rodzinie, czyli jak miłość przysłoniła zdrowy rozsądek mojej córki

polregion.pl 17 godzin temu

Zięć-pasożyt, czyli jak moja córka zamieniła zdrowy rozsądek na miłość

Gdy moja Ania po raz pierwszy przyprowadziła swojego chłopaka do naszego domu, serce ścisnęło mi się złym przeczuciem. Coś w spojrzeniu tego zarozumiałego młodzieńca, w jego sposobie bycia, w tej sztucznej pewności siebie od razu mnie zaniepokoiło. Nie mężczyzna, a paw – wystrojony, gadatliwy, z uśmiechem od ucha do ucha, ale pod tą błyskotliwą powierzchownością była tylko pustka. Nierozważny, lekkomyślny, wiecznie niezadowolony. Zmieniał pracę częściej niż ludzie zmieniają buty. Raz zarabiał za mało, innym razem szef był „nie do wytrzymania”, a gdzie indziej grafik „nie pasował”. Zawsze winni byli wszyscy – tylko nie on.

Próbowałam przemówić córce do rozumu. Płakałam, prosiłam, tłumaczyłam, iż mężczyzna powinien być podporą, zwłaszcza w małżeństwie. Ale Ania była zaślepiona miłością, nie słyszała mnie. Mój mąż, jej ojciec, machnął ręką: „Dorosła, niech się uczy na własnych błędach, naszym zadaniem jest być obok”. Ja też próbowałam się pogodzić z sytuacją. Przecież szczęście córki jest ważniejsze niż moje przeczucia. Ale jak być spokojną, gdy latami wychowywało się, inwestowało w nią duszę, a ona nagle wiąże życie z tym leniwym darmozjadem?

Zrobiliśmy dla niej wszystko: skończyła prestiżową uczelnia, kupiliśmy jej mieszkanie, sprezentowaliśmy dobry samochód. Wszystko, żeby miała łatwiej. A ona – proszę bardzo! – w wieku 25 lat wychodzi za mąż za kogoś, kto nie umie niczego poza narzekaniem.

Wesele jednak się odbyło. Byłam na nim, ale bez serca – tylko dla córki. Potem zaczęło się ich wspólne życie. Na początku wydawało się znośnie. Dopóki Ania pracowała, jakoś sobie radzili. Ale kiedy poszła na urlop macierzyński – zaczęły się problemy. Telefony: „Mamo, pomóż, brakuje nam na zakupy…”. Oczywiście pomagałam. Kocham córkę i wiem, jak ciężko jest młodej matce. Ale gdzie w tym wszystkim jest jej mąż?

Wkrótce stało się jasne: zięć znowu rzucił pracę. I nie dlatego, iż trudno znaleźć zatrudnienie. Po prostu nie chciało mu się. Leżał w domu z telefonem lub przed telewizorem i wymyślał wymówki. Jego rodzice mieszkali gdzieś na lubelszczyźnie, choćby nie przyjechali na wesele, pomocy od nich nie było. Wszystko spoczęło na nas.

Długo milczałam. Wiedziałam, iż każde słowo przeciwko ukochanemu Ani skończy się kłótnią. Ale w pewnym momencie nerwy puściły. Powiedziałam im wszystko wprost: „Ty, Krzysiu, jesteś dorosłym mężczyzną, a zachowujesz się jak nastolatek. Nie chcesz pracować, nie potrafisz utrzymać rodziny. Po co w ogóle jesteś?”

Po tej scenie Ania obraziła się, rozpętała awanturę. Krzysio nagle „przypomniał sobie”, iż jest mężczyzną, i znalazł pracę. Ale starczyło go, jak zwykle, na kilka miesięcy. Potem znowu zrezygnował – „toksyczne środowisko”, „źli ludzie”, „grosze”. Ania, jak nakręcona, znowu go usprawiedliwiała: „Nie rozumiesz, mamo, tam naprawdę było okropnie…”.

Aż pewnego dnia, gdy przyjechałam do nich z torbami zakupów, znów zobaczyłam go na kanapie z pilotem, a córkę – z dzieckiem na rękach i podkrążonymi oczami. Wtedy nie wytrzymałam. Zapytałam: „Może chociaż jako kurier byś zaczął? Masz samochód, masz prawo jazdy”. Spojrzał na mnie, jakbym kazała mu ładować węgiel z górnikami. Odparł, iż to „nie dla niego”. Spytałam: „A zajmowanie się dzieckiem jest dla ciebie?” – na co usłyszałam, iż „to też nie męskie zajęcie”.

Wtedy podjęłam decyzję. Trudną. Niepopularną. Ale jedyną słuszną: „Albo weźmiesz się w garść i zaczniesz odpowiadać za rodzinę, albo nie pomożemy wam już więcej. Nie będziemy was ciągnąć na naszych plecach”. Ania znowu zaczęła płakać, oskarżyła nas o brak serca. Mówiła: „Nie rozumiecie, ja go kocham!”. Tak, już od trzech lat „nie rozumiemy”. Ale może czas zrozumieć siebie?

Córki i wnuczki nie porzucimy. Zawsze przyjmiemy, nakarmimy, pomożemy. Ale zięć… To zamknięty temat. Nie jesteśmy fundacją charytatywną. Mąż w pełni mnie poparł. choćby powiedział: „Lepiej sama, niż z takim ciężarem”. Mamy nadzieję, iż Ania kiedyś się obudzi. Chociażby dla dziecka.

A tymczasem… Uczymy się kochać córkę na odległość – tak, by samemu nie cierpieć. Bo jeżeli ona sama nie zobaczy, w jaką pułapkę wpadła, nikt jej nie pomoże.

Najtrudniejsza miłość to ta, która wymaga pozwolenia na błąd. Czasem cierpienie jest jedyną lekcją, która otwiera oczy.

Idź do oryginalnego materiału