Pierwsze zebranie w szkole i wiem, iż czeka nas rok wojny. Rodzice zachowują się gorzej niż dzieci

mamadu.pl 2 godzin temu
Pierwsze zebranie w szkole potrafi zaskoczyć – i to nie rozmowami o dzieciach, ale rywalizacją rodziców. Zamiast współpracy pojawiają się kłótnie o składki, trójkę klasową i kosztowne atrakcje. Coraz częściej to dorośli zachowują się gorzej niż uczniowie.


Szkolne wywiadówki to pole bitwy


Zebrania w przedszkolu – póki co – traktuję jak miły obowiązek. Siedzimy w niewielkiej sali, pani wychowawczyni z uśmiechem opowiada o tym, co dzieci będą robiły, a rodzice kiwają głowami i robią notatki.

Czasem padnie pytanie o wycieczkę, czasem o teatrzyk. Ktoś zapyta, czy możemy złożyć się na dodatkowe klocki albo farby – bez presji, bez krzywych spojrzeń. Wychodzę spokojna, z poczuciem, iż wszyscy jesteśmy w tym razem. U drugiego dziecka, które już skończyło przedszkole, było podobnie: sympatyczne panie, zgrana i zgodna grupa rodziców.

Ale im częściej rozmawiam ze znajomymi, których dzieci chodzą już do podstawówki, tym bardziej mam wrażenie, iż szkoła to prawdziwy poligon. A zebranie? Pierwsza bitwa.

"To była masakra" – opowiada mi koleżanka, której syn poszedł do trzeciej klasy. – "W pierwszej klasie zaczęło się od tego, iż nikt nie chciał być w trójce klasowej. Nauczycielka w końcu musiała wyznaczyć ludzi, bo zapadła cisza taka, iż było słychać muchę.

A potem... lista wydatków. Składka na kwiaty, na papier, na Dzień Nauczyciela, rozpiska całej dodatkowej wyprawki. Różne okazje wymieniano tak długo, iż miałam wrażenie, iż ktoś zaraz zaproponuje fundusz remontowy".

Spotkania z rodzicami to przepychanki o pieniądze


I to jest ten moment, w którym zaczynam się stresować. Bo jeżeli ktoś nie chce się dorzucić, od razu pojawia się presja: "No jak to, pani się stara, a my nie dołożymy?". Albo: "Ale inne klasy kupują, to my mamy być gorsi?". A iż gorszym nikt być nie chce, to machamy ręką i płacimy – choć często wcale nas na to nie stać.

Znajoma z przedszkola opowiadała, iż na ich zebraniu rodzice dyskutowali pół godziny, czy lepiej kupić dzieciom "profesjonalne teatrzyki objazdowe" czy "pakiet warsztatów kreatywnych".

Cena? Kilkaset złotych rocznie od dziecka. Kiedy jedna mama zapytała, czy to naprawdę konieczne, usłyszała: "Przecież chyba cię stać, skoro dziecko chodzi do tego przedszkola". I tak, w jednej chwili ze wspólnoty rodziców, robi się klub licytacji i wzajemnej presji.

Zastanawiam się, skąd w nas ta potrzeba udowadniania, iż nasze dzieci mają lepiej, ładniej, drożej. Że na koniec roku nie wystarczy symboliczny kwiatek dla wychowawcy, tylko musi być bon podarunkowy za kilkaset złotych. Że do klasy nie kupimy zwykłych kredek, tylko zestaw premium. Dzieci przecież wcale tego nie oczekują – to my, dorośli, robimy z edukacji konkurs na najbardziej prestiżową oprawę.

Szykuję się na wieczne wojny w szkole


Patrzę na to wszystko z perspektywy mamy dotychczasowych przedszkolaków i trochę się boję. Bo dziś na zebraniu w przedszkolu rozmawiamy o tym, czy wycieczka ma być do zoo, czy do parku dinozaurów.

Za jakiś czas, gdy syn pójdzie do szkoły, mogę usłyszeć, iż nie dołożyłam się do stroju dla Mikołaja na jasełka. A wtedy z sympatycznej grupy rodziców zrobi się sala sądowa – i to nie dla dzieci.

Nie mam złudzeń: pierwsze zebranie w szkole to trochę jak lekcja przetrwania. I już wiem, iż czeka nas rok nieustannego przeciągania liny. Tylko szkoda, iż zamiast uczyć dzieci współpracy i kompromisu, to my – dorośli – pokazujemy im, jak świetnie wychodzi nam rywalizacja i robienie wszystkiego na pokaz.

Idź do oryginalnego materiału