Dzisiaj, po 47 latach małżeństwa, mój mąż nagle oznajmił, iż chce rozwodu. Jego słowa były dla mnie ciosem, z jakiego nie potrafię się podnieść.
Kiedyś przysięgaliśmy sobie wierność w zdrowiu i chorobie, w dobrej i złec doli. Przeszliśmy razem przez choroby, wychowanie dzieci, trudności finansowe i sukcesy, które wydawały się tylko wzmacniać naszą więź. Ale pewnego zwyczajnego jesiennego wieczoru wszystko przekreśliła jedna krótka rozmowa.
Stawiałam na stół dwie filiżanki herbaty, gdy usłyszałam jego głos. Spokojny, obojętny:
— Krystyna, musimy porozmawiać.
Zmarszczyłam brwi. Takie słowa rzadko wróżą coś dobrego. Ale to, co powiedział dalej, sprawiło, iż zamarłam:
— Chcę rozwodu.
Przez chwilę świat wokół mnie przestał istnieć. Wystarczyło kilka sekund, by podłoga w kuchni zdawała się usuwać spod nóg. Upuściłam łyżeczkę i, ledwie łapiąc oddech, zapytałam:
— Mówisz poważnie?
Spojrzał na mnie tak, jakby rozmawialiśmy o kupnie nowej kanapy, a nie o burzeniu naszego wspólnego życia:
— No, Krystyna! Chyba nie powiesz, iż to dla ciebie zaskoczenie? — uśmiechnął się krzywo, a w tym uśmiechu było coś obcego, lodowego.
Nie mogłam wydusić z siebie słowa. Całe moje jestestwo buntowało się przeciw temu, co się działo. A on mówił dalej, jakby przygotował tę przemowę wcześniej:
— Oboje wiemy, iż między nami już nic nie ma. Nie ma tej iskry, która kiedyś była. Wszystko stało się rutyną. Nie chcę spędzić reszty życia w tej szarej ciszy. Chcę poczuć się znów żywy. Chcę wolności. Może nawet… zakochać się jeszcze raz.
Te słowa kaleczyły uszy. Jak on śmiał? Jak mógł mówić o naszym wspólnym życiu, o latach pełnych prawdziwej miłości, w taki sposób – tak lekko, niemal z pogardą?
Przed oczami przesunęły mi się obrazy: jak budowaliśmy razem dom, jak siedzieliśmy przy stole z dziećmi w święta, jak trzymał mnie za rękę, gdy rodziłam nasze pierwsze dziecko… Dla niego to wszystko stało się tylko wspomnieniem, z którego chciał się uwolnić, jak ze starej, znudzonej książki.
Stałam jak skamieniała, nie mogąc uwierzyć, iż ten siwiejący mężczyzna przede mną to ten sam Marek, z którym szłam przez życie, któremu przysięgałam wieczną miłość.
— Dlaczego teraz? — zdołałam tylko wyszeptać. — Dlaczego po tylu latach?
Wzruszył ramionami:
— Bo zrozumiałem, iż jeżeli nie teraz, to już nigdy. Nie chcę na łożu śmierci żałować, iż nie żyłem tak, jak naprawdę chciałem.
Ogarnęła mnie fala gniewu i bólu. A co ze mną? A co z naszymi dziećmi, wnukami, naszym wspólnym domem, naszymi tradycjami, marzeniami? On nie był przecież sam w tym małżeństwie. Dlaczego teraz tylko jego pragnienia mają znaczenie?
Ale on już dokonał wyboru. Widziałam to w jego oczach – tych samych, w których kiedyś zakochałam się bez pamięci.
Tej nocy nie zmrużyłam oka. Próbowałam zrozumieć, gdzie zbłądziliśmy. Może w codziennej krzątaninie, w obowiązkach, w wychowywaniu dzieci, zgubiliśmy siebie nawzajem? Może zbytnio wierzyłam, iż nasza miłość jest niezniszczalna?
A może on zawsze marzył o życiu… beze mnie?
Ból ściskał piersi żelazną obręczą. Czułam się zdradzona. Upokorzona. Zapomniana.
47 lat. Prawie pół wieku. A dla niego to teraz tylko balast, który chce jak najszybciej odrzucić.
Następnego dnia Marek spakował swoje rzeczy. choćby się nie obejrzał, gdy zamykał za długo drzwi. A ja stałam w środku pustego domu, który budowaliśmy razem, i czułam, jak rozpada się wszystko,