— A po co to wszystko tobie? — Krzyknęła, aż szyby zadrżały. — To ty nazywasz mnie bezduszną? Mnie? To ty najpierw zapomniałeś o zabezpieczeniach, potem o wszelkich przyzwoitościach, a teraz przyprowadzasz mi pod dach brzemienną dziewczynę i żądasz większego pokoju! Jak ci się podoba taka sytuacja, synku?
Halina mówiła ostro, ale szczerze. Nie atakowała – broniła swojego świata.
Marcin krążył po pokoju jak kot, który szuka dogodnej pozycji do skoku. W jego oczach nie było śladu winy, tylko wyrachowanie.
…Wszystko zaczęło się dawno temu. Od dnia, gdy Halina i Tadeusz (niech spoczywa w pokoju) wprowadzili się do swojego pierwszego mieszkania. Bez łóżka, śpiąc na dmuchanych materacach. Z czasem uzbierali na drugie mieszkanie – dla syna. Potem wybudowali dom letniskowy w Zakopanem. Podwójny, by kiedyś wnuki mogły bawić się na werandzie.
Ale Tadeusz odszedł, gdy Marcin ledwo zaczął studia. Zostawił żonie wszystko: owoce wspólnej pracy, wspomnienia i ostatnie źródło euforii – ich syna.
Marcin skończył politechnikę, wyprowadził się, ożenił. Halina doczekała się wnuczki. Była szczęśliwa. Aż tu nagle, po roku, syn oznajmił: rozwód.
— Nie dogadaliśmy się charakterami. Nie mogę z nią żyć — stwierdził, jakby mówił o porzuconym kocie. — No i umówiliśmy się tak… Skoro jestem ojcem, to dałem jej mieszkanie. W zamian zrzekła się alimentów.
Halina złapała się za głowę.
— Brawo, rycerzu. Z wiatrem w kieszeni. Nie ty je kupowałeś — syknęła.
Wtedy już przeczuwała, iż za ten cyrk hojności zapłaci ona. I nie pomyliła się.
Wkrótce syn wrócił. Z nową żoną. W ciąży.
Prosili, by zamieszkali u niej na jakiś czas. Halina nie odmówiła. Na początku.
Starała się być uprzejma. Gotowała, sama wymieniała ręczniki, wieszała ich pranie. choćby zostawiała dodatkowe porcje na kuchence – nagle Ola zgłodnieje.
Szybko okazało się, iż wdzięczności nie będzie.
Ola nie pracowała, tłumacząc, iż „w jej stanie” to niemożliwe. Halina nie protestowała, choć w duchu się nie zgadzała.
— Na jej miejscu harowałabym do siódmego miesiąca — narzekała przyjaciółce Grażynie. — Mieszkania nie mają, Marcin nie zarabia kokosów. Powinna była wiedzieć, za kogo wychodzi. A teraz leży jak królowa.
— Halinka, bądź wyrozumiała. W końcu to ciężarna dziewczyna… — próbowała godzić Grażyna.
— Dziewczyna? Ja też rodziłam, wiem, jak to jest. Najpierw myśl, potem brzuch. Nie jest chora, choćby nie ma mdłości. Po prostu urządziła się wygodnie. I jak myślisz, do kogo przybiegną, gdy zabraknie na wózek?
— Poczekaj trochę, może się ułożą. Jak dziecko pójdzie do żłobka, znajdzie pracę…
— Żartujesz? Mieli być tylko na chwilę — powtarzała sobie Halina.
Sprzątanie też szło opornie. W pokoju syna osiadał kurz. Naczynia piętrzyły się w zlewie. Filiżanki po herbacie czerniały w kącie, pokryte osadem.
Halina cierpiała w milczeniu. Najpierw obserwowała, potem działała.
A Marcin? Zniknął w swoim świecie. Pracował do późna, w domu grzebał w telefonie albo klepał Olę po brzuchu i szedł palić na ławkę pod blokiem. Gadał z sąsiadami, śmiał się głośno.
Pieniędzy oczywiście nie przybywało.
— Mamo, zamieńmy się pokojami. U nas choćby łóżeczka nie gdzie postawić — rzucił pewnego dnia, jakby prosiHalina spojrzała mu prosto w oczy, wzięła głęboki wdech i powiedziała: „Dobrze, ale pod jednym warunkiem – najpierw oddacie mi wszystkie klucze, a potem sami znajdziecie sobie nowy dom, bo ten już dawno przestał być waszym.”