Dzisiaj, przeglądając stary pamiętnik, przypomniałam sobie ten dzień. Po wyjściu ze szpitala usłyszałam od rodziców: „Nie liczcie na nas”. Ale my wybraliśmy miłość, a nie strach.
Z zawodu jestem pielęgniarką. Od 1990 roku pracowałam w wojewódzkim szpitalu położniczym w Gdańsku. Praca była ciężka, dyżury wyłudzały ostatnie siły, ale zawsze wiedziałam, po co to robię — by pewnego dnia sama zostać mamą i spotkać swoje dziecko w tych murach, nie jako pracownica, ale jako matka.
Ciąża przebiegała spokojnie. Wszystkie wyniki wskazywały, iż nasza córeczka rozwija się prawidłowo. Razem z mężem, Krzysztofem, z niecierpliwością przygotowywaliśmy się na jej przyjście — kupiliśmy łóżeczko, ubranka, wszystko na wypis. Rodzina również czekała na nowego członka. Najbardziej podekscytowany był teść, obiecał drogi prezent na wypis, dzwonił prawie codziennie: „No i co, wszystko w porządku? Kiedy?”
Nie wiedzieliśmy, iż po porodzie nasze życie wywróci się do góry nogami. Wszystko, co wydawało się pewne — rozpadnie się, a miłość zostanie wystawiona na ciężką próbę.
Poród był szybki. Dziewczynka przyszła na świat z wagą 2900 gramów i wzrostem 45 centymetrów — malutka, ale silna. Od razu mi ją pokazano, potem zabrano na badania. Po chwili przyniesiono ją na pierwsze karmienie — ssała ospale, ale dałam radę. Później przeniesiono nas do sali. Po godzinie weszło dwoje lekarzy: dyżurny położnik i neonatolog. Ich twarze były napięte, wzrok — pełen współczucia. Od razu zrozumiałam — coś jest nie tak.
Jeden z nich powiedział cicho:
— Agnieszko, u twojej córeczki zdiagnozowano zespół Downa. Jako pracownik medyczny rozumiesz, iż to diagnoza na całe życie. Proponujemy, byście nie tracili czasu i złożyli rezygnację. Jesteście młodzi, możecie mieć zdrowe dziecko.
Zamarłam. Ściany zaczęły pływać mi przed oczami. Poczułam, jak wszystko we mnie się załamuje. A jednocześnie — coś mocnego, instynktownego, podnosi się w piersi: to moja córka. Moja. I nie oddam jej nikomu.
— Przepraszam… — szepnęłam — muszę porozmawiać z mężem. Myślę, iż też powie „nie”.
— Oczywiście, przemyślcie to. Gdy podejmiecie decyzję, przyjdźcie do naszego gabinetu.
Gdy wyszli, córeczka zaczęła płakać. Jej malutkie rączki sięgały w moją stronę. Przytuliłam ją i w tej samej chwili zrozumiałam — bez niej nie dam rady żyć.
Zadzwoniłam do męża. Godzinę później już stał przy mnie. Razem poszliśmy do gabinetu ordynatora. Jemu także zaproponowano rezygnację. Milczał. Potem podszedł do przewijaka, spojrzał na córeczkę i cicho powiedział:
— Nic nie podpiszemy. Zabieramy córkę do domu.
Nazwaliśmy ją Zofią. To imię narodziło się w moim sercu od razu — delikatne, jasne, mocne.
Trzy dni później do naszej sali trafiła kolejna kobieta. Miała ponad trzydzieści lat, to była jej piąta ciąża. Od progu oznajmiła: „Dziecka nie zatrzymam”. Gdy powiedziano jej, iż córka ma zespół Downa, choćby nie drgnęła. Tylko stwierdziła: „Wypisujcie rezygnację. I nie zamierzam karmić piersią”.
Nie wytrzymałam. Poprosiłam pielęgniarkę, by pozwoliła mi nakarmić tę dziewczynkę. Przyniosła ją. Gdy wzięłam tę malutką istotę w ramiona, serce mi się ścisnęło — była tak bezbronna, cichutka, jakby wszystko rozumiała.
Zadzwoniłam do Krzysztofa. Milczał, w końcu powiedział: „Jeśli chcesz — zabierzmy i ją. Niech Zosia ma siostrę”.
Znowu poszłam do ordynatora. Oświadczyłam, iż chcemy przyjąć drugie dziecko. Nikt nie uznał nas za szaleńców. Wręcz przeciwnie, cały personPersonel otoczył mnie ciepłem, a jedna z pielęgniarek szepnęła: „Jesteście wspaniali”.