Dzisiaj postanowiłem opowiedzieć naszą historię. Byłem pielęgniarzem w Szpitalu Wojewódzkim w Poznaniu od 1992 roku. Praca była ciężka, pełna stresu, ale zawsze wiedziałem, po co to robię – by pewnego dnia samemu zostać ojcem i spotkać swoje dziecko nie jako personel medyczny, ale jako tata.
Ciąża mojej żony, Ewy, przebiegała bezproblemowo. Wszystkie badania wskazywały, iż córeczka rozwija się prawidłowo. Razem z niecierpliwością przygotowywaliśmy się na jej przyjście – kupiliśmy łóżeczko, ubranka, choćby elegancką sukienkę na wypis ze szpitala. Rodzina też była podekscytowana. Mój ojciec dzwonił prawie codziennie: „No i jak tam? Wszystko w porządku? Kiedy w końcu ją zobaczymy?”
Nie wiedzieliśmy, iż po porodzie nasze życie wywróci się do góry nogami. To, co wydawało się pewne, rozpadnie się w pył, a nasza miłość zostanie wystawiona na próbę.
Poród przebiegł szybko. Dziewczynka ważyła 2900 gramów i mierzyła 49 centymetrów – drobna, ale silna. Od razu pokazano mi ją, a po chwili zabrano na badania. Później przyniesiono ją na pierwsze karmienie – ssała słabo, ale Ewa sobie poradziła. Kiedy przenieśli je do sali, po godzinie weszło dwóch lekarzy – położnik i neonatolog. Ich twarze były poważne, a wzrok pełen współczucia. Od razu wiedziałem – coś jest nie tak.
Jeden z nich powiedział cicho:
„Marcin, wasza córka ma zespół Downa. Jako pracownik służby zdrowia rozumiecie, iż to wyrok na całe życie. Proponujemy, byście nie tracili czasu i zrezygnowali z niej. Jesteście młodzi, możecie mieć jeszcze zdrowe dziecko.”
Zamarłem. Ściany zaczęły wirować przed oczami. Czułem, jak coś pęka we mnie, ale jednocześnie w piersi budziło się coś twardego, instynktownego – to moja córka. Moja. I nie oddam jej nikomu.
„Przepraszam…” – wyszeptałem – „muszę porozmawiać z żoną. Myślę, iż też odmówi.”
„Oczywiście, przemyślcie to. Gdy zdecydujecie, przyjdźcie do gabinetu.”
Po ich wyjściu dziecko zaczęło płakać. Jej malutkie rączki wyciągały się do Ewy. Przytuliła ją mocno i wtedy zrozumiała – nie może bez niej żyć.
Zadzwoniłem do Ewy. W ciągu godziny była przy mnie. Razem poszliśmy do gabinetu ordynatora. Jej też zaproponowano rezygnację. Milczała, podeszła do przewijaka, spojrzała na córeczkę i powiedziała stanowczo:
„Nie podpiszemy niczego. Zabieramy ją do domu.”
Nazwaliśmy ją Zosia. To imię pojawiło się w naszych sercach od razu – delikatne, jasne, pełne siły.
Trzy dni później do sali dołączyła kolejna kobieta. Miała ponad trzydzieści lat, to była jej piąta ciąża. Od progu oznajmiła: „Tego dziecka nie chcę.” Gdy powiedziano jej, iż córka ma zespół Downa, choćby nie drgnęła. „Rezygnuję. I nie będę karmiła piersią.”
Ewa nie wytrzymała. Poprosiła pielęgniarkę, by pozwoliła jej nakarmić tę dziewczynkę. Gdy wzięła ją na ręce, serce ścisnęło mi się boleśnie – była tak bezbronna, cicha, jakby wszystko rozumiała.
Zadzwoniłem do Ewy. Milczała chwilę, w końcu powiedziała: „Jeśli chcesz – zabierzmy ją. Niech Zosia ma siostrę.”
Znowu poszedłem do ordynatora. Oświadczyłem, iż chcemy przyjąć drugie dziecko. Nikt nie uznał nas za szaleńców. Wręcz przeciwnie – cały personel ściskał nas, mówiąc: „Jesteście bohaterami.”
Zostaliśmy jeszcze tydzień – czekaliśmy, aż odpadnie pępowina u drugiej dziewczynki. Nazwaliśmy ją Hania.
Dzień wypisu był najszczęśliwszym dniem naszego życia. Wyszliśmy ze szpitala nie z jednym, a dwójką dzieci. W jednym wózku – Zosia, w drugim – Hania. Obie nasze. Obie ukochane.
Ale nie wszyscy podzielali naszą radość. Gdy powiedzieliśmy rodzicom, iż przygarnęliśmy drugą córeczkę, usłyszeliśmy lodowate słowa. Moja matka, a zwłaszcza teściowa, orzekła:
„Nie zamierzamy utrzymywać z wami kontaktów. Zrobiliście swój wybór – radźcie sobie sami. Żadnej pomocy od nas nie będzie!”
I rzeczywiście – ani grosza, ani jednego telefonu. Zostaliśmy sami.
To były trudne lata. Bezsenność, choroby, zmęczenie. Ale wszystko było tego warte. Kochaliśmy córki bardziej niż cokolwiek innego. Rosły radosne, mądre, zżyte ze sobą. W wieku sześciu lat znały alfabet, próbowały czytać. Jedyne, co musieliśmy zrobić, to przeprowadzić się bliżej szkoły specjalnej, by dać Zosi lepsze warunki.
Rodzice po latach zrozumieli swój błąd. Zaczęli przyjeżdżać. Dziewczynki uwielbiały gości, cieszyły się każdą wizytą.
Nie trzymaliśmy urazy. Wybraliśmy miłość, nie strach. I ani przez sekundę tego nie żałowaliśmy.