Po wypisie ze szpitala rodzice powiedzieli: „Nie liczcie już na nas”, ale wybraliśmy miłość, nie strach

twojacena.pl 1 dzień temu

Z zawodu jestem pielęgniarką. Od 1990 roku pracowałam w wojewódzkim szpitalu położniczym w Krakowie. Praca była ciężka, dyżury wyczerpujące, ale zawsze wiedziałam, dla kogo to robię: by pewnego dnia sama zostać matką i spotkać swoje dziecko w tych murach nie jako pracownik medyczny, ale jako mama.

Ciąża przebiegała spokojnie. Wszystkie wyniki wskazywały, iż córeczka rozwija się prawidłowo. Ja i mój mąż, Bartosz, z niecierpliwością przygotowywaliśmy się na spotkanie z naszą dziewczynką — kupiliśmy łóżeczko, ubranka, wszystko na wypis ze szpitala. Rodzina też wyczekiwała nowego członka. Najbardziej przejęty był teść, obiecał drogi prezent na wypis, dzwonił prawie codziennie: „No i co, wszystko w porządku? Kiedy?”

Nie wiedzieliśmy, iż po porodzie nasze życie wywróci się do góry nogami. Wszystko, co wydawało się pewne — rozpadnie się, a miłość zostanie wystawiona na ciężką próbę.

Poród przebiegł szybko. Dziewczynka przyszła na świat ważąc 2900 gramów i mierząc 45 centymetrów — malutka, ale silna. Od razu mi ją pokazano, potem zabrano na badania. Nieco później przyniesiono ją na pierwsze karmienie — ssała ospale, ale dałam radę. Następnie przeniesiono nas na salę. Po godzinie weszło dwoje lekarzy: dyżurny położnik i neonatolog. Ich twarze były poważne, spojrzenie pełne współczucia. Od razu zrozumiałam — coś jest nie tak.

Jeden z nich powiedział cicho:

— Agnieszko, u twojej córeczki zdiagnozowano zespół Downa. Jesteś pracownikiem medycznym, więc rozumiesz, iż to diagnoza na całe życie. Proponujemy, byście nie tracili czasu i złożyli rezygnację z dziecka. Jesteście młodzi, możecie jeszcze urodzić zdrowe.

Zamiałam. Ściany zaczęły pływać mi przed oczami. Poczułam, jak wszystko we mnie się urywa. A jednocześnie — jak coś mocnego, instynktownego, podnosi się we mnie: to moja córka. Moja. I nikomu jej nie oddam.

— Przepraszam… — szepnęłam — muszę porozmawiać z mężem. Myślę, iż powie „nie”.

— Oczywiście, zastanówcie się. Gdy podejmiecie decyzję, przyjdźcie do naszego gabinetu.

Gdy wyszli, córeczka zaczęła płakać. Jej malutkie dłonie sięgały w moją stronę. Przytuliłam ją i w tej samej chwili zrozumiałam — bez niej nie potrafiłabym żyć.

Zadzwoniłam do męża. Godzinę później stał już przy mnie. Razem poszliśmy do gabinetu ordynatora. I jemu zaproponowano rezygnację. Milczał. Potem podszedł do przewijaka, spojrzał na córeczkę i cicho powiedział:

— Nic nie podpisujemy. Zabieramy córeczkę do domu.

Nazwaliśmy ją Miłosławą. Imię narodziło się w sercu od razu — delikatne, jasne, mocne.

Trzy dni później do naszej sali trafiła kolejna kobieta. Miała ponad trzydzieści lat, to była jej piąta ciąża. Od progu oznajmiła: „Dziecka nie zatrzymam”. Gdy poinformowano ją, iż córeczka ma zespół Downa, choćby nie drgnęła. Tylko powiedziała: „Proszę przygotować dokumenty. I nie zamierzam karmić piersią”.

Nie wytrzymałam. Poprosiłam pielęgniarkę o pozwolenie nakarmienia dziewczynki. Przyniosła ją. Gdy wzięłam tę kruszynę na ręce, serce mi się ścisnęło — była taka bezbronna, cichutka, jakby wszystko rozumiała.

Zadzwoniłam do męża. Milczał, potem rzekł: „Jeśli chcesz — zabierzmy ją też. Niech Miłosława ma siostrę”.

Znów poszłam do ordynatora. Powiedziałam, iż chcemy przyjąć drugie dziecko. Nikt nie uznał nas za szaleńców. Wręcz przeciwnie, cały personał przytulił mnie, mówiąc: „Jesteście bohaterami”.

Zostaliśmy jeszcze na tydzień — czekając, aż odpadnie kikut pępowiny u drugiej dziewczynki. Nazwaliśmy ją Kornelią.

Dzień wypisu był najszczęśliwszy w naszym życiu. Wyszliśmy ze szpitala nie z jednym, a dwójką dzieci. W jednym wózku — Miłosława, w drugim — Kornelia. Obie — nasze. Obie — ukochane.

Ale ten radosny dzień nie dla wszystkich był powodem do szczęścia. Gdy powiedzieliśmy rodzicom, iż zabraliśmy dwie dziewczynki, z których jedna jest adoptowana, reakcja była lodowata. Moi rodzice, a zwłaszcza teściowie, oświadczyli:

— Nie zamierzamy z wami utrzymywać kontaktów. Dokonaliście wyboru — radźcie sobie sami. Nie liczcie na naszą pomoc!

I rzeczywiście — ani jednego telefonu, ani grosza wsparcia. Byliśmy sami.

To były trudne lata. BezsennLata mijały, a nasza rodzina rosła w siłę, udowadniając, iż prawdziwa miłość potrafi przemóc każdy strach i przeciwności losu.

Idź do oryginalnego materiału