Dziś piszę te słowa z ciężkim sercem. Nazywam się Kamila Nowak. Mój syn, Piotr, był dla mnie całym światem. Mieszkaliśmy razem w Krakowie od czasu, gdy skończył szkołę. Starałam się nie wtrącać w jego życie osobiste, choć w naszym domu pojawiały się różne dziewczyny. Kilka razy myślałam, iż to już – iż będzie ślub, ale za każdym razem coś się psuło.
Piotr zawsze marzył o prawdziwej, trwałej rodzinie, ale najwyraźniej nie wszystkie jego partnerki podzielały te pragnienia. Ostatnia powiedziała mu wprost, iż nie chce żyć z „maminsynkiem”. To bolało – nigdy nie mieszałam się w ich relacje, nie narzucałam zdania, nie kontrolowałam. Widocznie jednak sama moja obecność była dla niej przeszkodą.
Zrozumiałam wtedy, iż dopóki mieszkamy razem, synowi trudno będzie ułożyć własne życie. Podjęłam trudną decyzję – przeprowadziłam się na wieś, do rodzinnego domu, żeby dać mu przestrzeń. Minął rok. W tym czasie Piotr się ożenił, a w ich rodzinie spodziewane było dziecko. Maluch miał przyjść na świat pod koniec stycznia. Przez ten cały czas syn nie zaprosił mnie ani razu, ale nie miałam do niego pretensji. Myślałam, iż młodzi potrzebują czasu tylko dla siebie.
Nadchodziły Święta Bożego Narodzenia, więc postanowiłam przyjechać wcześniej, już w grudniu. Nie chciałam tylko ich zobaczyć, ale i pomóc – może coś trzeba przygotować na przyjście dziecka, może synowa potrzebuje rady, wsparcia. Spakowałam torby z pierniczkami, domowym dżemem, manualnie robionym kocem i prezentami. Miałam nadzieję, iż się ucieszą. Marzyłam, iż wspólnie zasiądziemy do wigilijnej kolacji, iż zostanę na tydzień – dopóki synowej jest ciężko, mogłabym pomóc w domu, umyć podłogi, ugotować. Jestem matką, zawsze gotową być blisko, gdy mnie potrzebują.
Ale to, jak przywitał mnie Piotr, zostanie ze mną na zawsze. Otworzył drzwi i od progu powiedział: „Mamo, mogłaś zadzwonić… Nie mamy miejsca. Za chwilę przyjeżdża pani Krystyna – mama Ali. Wcześniej umówiliśmy się, iż nam pomoże. Przepraszam, ale nie możesz zostać.” choćby nie zaprosił mnie do środka, stał obcy, jakbym była jakąś dawną sąsiadką, która wpadła bez zapowiedzi.
Weszłam mimo wszystko – posiedziałam chwilę w kuchni, wypiliśmy herbatę. Piotr udawał, iż wszystko w porządku, pytał, jak mi się żyje. Ale co pięć minut zerkał na zegarek. Zrozumiałam. Nie czekał na mnie. Nie chciał mnie tu. Nie potrafił choćby ukryć irytacji.
Potem pomógł mi zanieść torbę na przystanek i wsadził do ostatniego autobusu. W wigilijny wieczór. W święto, które zawsze spędzaliśmy razem. Płakałam tej nocy jak nigdy dotąd – choćby gdy żegnałam męża. Bo czułam, iż wymazano mnie z życia. Matka już nie jest potrzebna. Pomoc nie jest potrzebna. Jestem intruzem.
Minął tydzień. Żadnego telefonu. Żadnej wiadomości. Żadnych przeprosin. Jakby nic się nie stało. Jakbym choćby nie przyjeżdżała. Jakbym była nikim. Choć całe życie poświęciłam synowi. Pracowałam na dwa etaty, żeby mógł się uczyć, żyłam skromnie, żeby jemu było lepiej. A teraz nie jestem choćby godna zwykłego „dziękuję” ani możliwości spędzenia świąt razem.
Nie wiem, co zrobiłam źle. Czy naprawdę miłość matki już nic nie znaczy? Czy matka, która oddała wszystko dla dziecka, musi wracać do domu samotna, z złamanym sercem i poczuciem, iż jest tylko balastem?…