Pokolenie Alfa rośnie w technologii. Tej różnicy nie da się przeskoczyć
One nie pamiętają świata bez telefonów, aplikacji, komunikatorów i asystentów głosowych. Nie uczą się korzystania z technologii – one w niej rosną.
To różnica fundamentalna. I choć często ją dostrzegamy, bywa, iż jej pełen wymiar uderza nas dopiero w najmniej spodziewanym momencie.
Tak było niedawno, gdy odwiedziłam znajomą i jej dziesięcioletnią córkę. W pewnym momencie dziewczynka spojrzała na wiszący w salonie klasyczny, analogowy zegar i z autentycznym zdziwieniem zapytała: "Po co komu takie coś, skoro są smartwatche?".
To pytanie, zadane bez cienia złośliwości, wydało mi się na początku po prostu zabawne. Typowa dziecięca bezpośredniość, połączona z brakiem znajomości przedmiotów z czasów "sprzed ekranu".
Ale im dłużej o nim myślałam, tym mniej śmieszne się stawało. Bo tak naprawdę to pytanie było nie tyle o zegar, co o świat, w którym ten zegar ma już coraz mniej "do powiedzenia".
Zwykły przedmiot, który dla starszych pokoleń był oczywistością, dziś staje się niezrozumiałym symbolem minionej epoki.
Nie tylko dlatego, iż wymaga odczytania godziny "na oko", ale dlatego, iż zakłada inny sposób myślenia o czasie – bardziej cierpliwy, wyobrażeniowy, wymagający uważności. A to właśnie uważność, refleksja i kontakt z fizycznym światem coraz częściej ustępują miejsca automatyzmowi, szybkości i technologicznej wygodzie.
Nie chodzi mi o krytykę nowoczesności – bo ta niesie ze sobą niezliczone korzyści. Chodzi o zatrzymanie się przy jednej, z pozoru błahej scenie, która tak naprawdę mówi wiele o zmianach, które zachodzą tu i teraz.
O przepaści między pokoleniami. O świecie, w którym choćby odczytywanie godziny staje się wyborem, a nie koniecznością. I o tym, co możemy – a może powinniśmy – zachować, zanim zniknie to zupełnie.