Mąż zostawił mnie dla kochanki, a po dwunastu latach znów stanął na progu — ból wrócił, jakby to wszystko zdarzyło się wczoraj.
Poznałam Bogdana na imprezie u wspólnej przyjaciółki — błyskotliwy, czarujący, uśmiechnięty, wydawało się, iż promienieje od środka. Wtedy pierwszy raz naprawdę się zakochałam. Wcześniej nie miałam romansów — wychowałam się w małym miasteczku, surowe zasady, tylko nauka się liczyła. Rodzice nie pozwalali choćby myśleć o chłopakach. Zazdrościłam koleżankom, które miały związki, ale trzymałam się swojego: najpierw dyplom, a potem, może, rodzina.
Ale Bogdan wszystko przewrócił do góry nogami. Zbliżyliśmy się gwałtownie — wydawał się tym, na kiego czekałam całe życie. Rozkwitałam przy nim, a on, jak sądziłam, również. choćby moi surowi rodzice zaakceptowali nasz związek, i niedługo urządziliśmy skromne wesele. Rok później przyszli na świat bliźniacy — Kacper i Filip. To było szczęście, ale też wyzwanie. Nie byłam gotowa na podwójną odpowiedzialność, ale Bogdan wtedy był przy mnie — pomagał, uczył się być ojcem. Razem kąpaliśmy, karmiliśmy, choćby w nocy wstawaliśmy we dwoje. Potrafił współczuć, starał się. Wierzyłam, iż mamy szczęście.
Wszystko się zmieniło, gdy chłopcy podrośli. Stał się obcy. Wracał późno, zmęczony, rozdrażniony. Zaczęłam podejrzewać — czyżby zdradzał? Odpowiedź przyszła sama: pewnego dnia, gdy brał prysznic, zadzwoniła do niego kobieta. Przedstawiła się jako Agata. I powiedziała, iż spotykają się od ponad roku. Świat runął. Potem była Krystyna. I Bożena. A później — Ewa i Weronika. Wybaczałam. Dla dzieci. Dla rodziny.
Bałam się, iż jeżeli się rozstaniemy, chłopcy wyrosną bez wzoru prawdziwej rodziny. Więc znosiłam. Zamykałam oczy. Wymazywałam zdradę z duszy. Ale gdy synowie dorosli i wyprowadzili się, stało się jasne: między mną a Bogdanem nie zostało nic. Byliśmy jak sąsiedzi. Ani miłości, ani szacunku. Rozwiedliśmy się. On odszedł. Ja zostałam. Przyzwyczajałam się do ciszy. Do samotności. Próbowałam wypełnić pustkę — przyjaciółmi, hobby, książkami. Żyłam. Bez narzekań. Bez pretensji.
Minęło dwanaście lat. Pewnego jesiennego wieczora zapukał do drzwi. Na progu stał on. Bogdan. Posiwiały, przygarbiony, obcy. Poprosił, żeby wpuścić go do środka. Chciał porozmawiać. Przy herbacie wyznał: szczęścia nigdy nie znalazł. Kobiety się zmieniały, pracy nie mógł utrzymać, zdrowie zawiodło. Został z niczym. Sam. Nieszczęśliwy. I teraz prosi o wybaczenie. Chce zacząć od nowa.
A ja siedzę i nie wiem, co powiedzieć. Dwanaście lat — ani słowa, ani telefonu, choćby kartki na urodziny. A teraz — wybaczenie, szansa, nowe życie? W środku wszystko boli. Ale serce wciąż bije — bo wciąż coś do niego czuję. Nikogo innego już nie pokochałam. Nie wpuściłam nikogo do swojego życia. On jest ojcem moich synów. Nie jest obcy. Ale już nie jest tym samym człowiekiem.
Nie odpowiedziałam. Siedzę, myślę. Szukam w sobie siły, by wybaczyć. Albo siły, by w końcu puścić.