Mąż zostawił mnie dla kochanki, a po 12 latach znów stanął w progu – ból wrócił, jakby to wszystko działo się wczoraj.
Poznałam Krzysztofa na imprezie u wspólnej przyjaciółki – był taki błyskotliwy, urokliwy, ciągle się uśmiechał, wydawało się, iż emanuje jakimś wewnętrznym światłem. To była moja pierwsza prawdziwa miłość. Przed nim nie miałam żadnych związków – wychowałam się w małym miasteczku, surowe zasady w domu, wszystko kręciło się wokół nauki. Rodzice choćby nie pozwalali mi myśleć o chłopakach. Zazdrościłam koleżankom, które spotykały się z kimś, ale trzymałam się swojego planu: najpierw studia, potem, może, rodzina.
Ale Krzysztof wszystko przewrócił do góry nogami. Zbliżyliśmy się bardzo gwałtownie – wydawało mi się, iż czekałam na niego całe życie. Rozkwitałam przy nim, a on wyglądał na równie szczęśliwego. choćby moi wymagający rodzice zaakceptowali nasz związek, i niedługo wzięliśmy skromny ślub. Rok później przyszli na świat nasi synowie – bliźniacy, Wojtek i Bartek. To był ogrom szczęścia, ale też wyzwanie. Nie byłam gotowa na podwójną odpowiedzialność, ale Krzysztof wtedy był przy mnie – pomagał, uczył się być ojcem. Razem kąpaliśmy dzieci, karmiliśmy je, choćby wstawałam w nocy wspólnie z nim. Umiał współczuć, starał się. Wierzyłam, iż mamy szczęście.
Ale wszystko się zmieniło, gdy chłopcy podrośli. Stał się obcym człowiekiem. Wracał do domu późno, zmęczony, poddenerwowany. Zaczęłam podejrzewać, iż może mnie zdradza? Pewnego dnia, gdy brał prysznic, zadzwoniła do niego kobieta. Przedstawiła się jako Zosia. I powiedziała, iż spotyka się z moim mężem od ponad roku. Świat się zawalił. Potem była Ewelina. I Ania. Następnie – Magda i Ola. Wybaczałam. Dla dzieci. Dla rodziny.
Bałam się, iż jeżeli się rozstaniemy, chłopcy wyrosną bez wzoru prawdziwej rodziny. Więc znosiłam. Przymykałam oczy. Zmywałam zdradę z serca. Ale gdy Wojtek i Bartek dorosli i wyprowadzili się, stało się jasne: między mną a Krzysztofem nie zostało już nic. Byliśmy jak obcy ludzie pod jednym dachem. Żadnej miłości, żadnego szacunku. Wzięliśmy rozwód. On odszedł. A ja zostałam. Przyzwyczajałam się do ciszy. Do samotności. Próbowałam wypełnić pustkę – przyjaciółmi, hobby, książkami. Żyłam. Bez narzekania. Bez pretensji.
Minęło dwanaście lat. Pewnego jesiennego wieczoru zadzwonił dzwonek do drzwi. Stał w nich on. Krzysztof. Posiwiały, przygarbiony, obcy. Poprosił, żeby wpuścić go do środka. Chciał porozmawiać. Przy herbacie wyznał: nigdy nie znalazł szczęścia. Kobiety zmieniały się jedna za drugą, nie mógł utrzymać pracy, zdrowie zaczęło szwankować. Został z niczym. Sam. Nieszczęśliwy. I teraz prosi o wybaczenie. Chce zacząć od nowa.
A ja siedzę i nie wiem, co powiedzieć. Dwanaście lat – ani słowa, ani telefonu, ani kartki na urodziny. A teraz – przeprosiny, szansa, nowe życie? W środku wszystko boli. Ale serce też bije mocno – bo jednak coś do niego czuję. Nigdy nikogo innego nie pokochałam. Nie wpuściłam nikogo do swojego życia. To przecież ojciec moich synów. Nie jest dla mnie obcy. Ale nie jest też tym samym człowiekiem, co kiedyś.
Nie odpowiedziałam. Siedzę, myślę. Szukam w sobie siły, by wybaczyć. Albo siły, by w końcu odejść.