„Porzucone dziecko na naszym progu – wiedziałam, iż to przeznaczenie”

polregion.pl 5 dni temu

Pozostawiła dziecko pod naszymi drzwiami… Od razu wiedziałam — to przeznaczenie.

Bywają chwile, gdy świat zamiera w bezruchu. Jeden oddech — i nic już nie jest takie samo. Moja historia właśnie taka jest. Nie zapomnę tego poranka, gdy w drzwiach naszego domu w Poznaniu zaczęła się nowa karta mojego życia. Karta zatytułowana „mama”.

Z mężem, Janem, byliśmy razem osiem lat. Przez te lata przeżyliśmy wszystko: nadzieję, rozczarowanie, łzy, próby… Marzyliśmy o dziecku od samego ślubu. Ale ani naturalna ciąża, ani drogie zabiegi in vitro nie przyniosły rezultatu. Raz za razem przechodziłam przez ból, hormonalne zastrzyki, puste testy i ciszę rozpaczy. Ciało odmawiało przyjęcia nowego życia, a dusza nie chciała się zabić.

Po kolejnej porażce zdecydowaliśmy się na adopcję. Zebraliśmy dokumenty, przeszliśmy komisje, dostaliśmy zgodę. Pozostało czekać. Czekać na telefon: „Przyjeżdżajcie, jest maluch”. Ale i to okazało się trudne. Chciałam niemowlę — nie przedszkolaka, nie ucznia, tylko noworodka, by przeżyć z nim każdy etap od pierwszego krzyku do pierwszych kroków. A na takie — kolejka jak do nieba. Próbowałam poprzez znajomości, ale nic się nie zmieniało. Dnie mijały, telefon milczał. A ja też milczałam. Tylko każdego ranka budziłam się z nadzieją, iż może dziś…

Znajomi, sąsiedzi, choćby koledzy z pracy wiedzieli, iż marzymy o dziecku. Nie ukrywaliśmy naszych starań ani bólu. Wszyscy wiedzieli, jak bardzo tego pragnęliśmy.

A potem — ten poranek. Wczesne pukanie do drzwi. Ledwo się obudziłam, narzuciłam szlafrok, pomyślałam — może sąsiad zapomniał kluczy albo kurier. Otwieram… i zamieram. Na wycieraczce leżała duża sportowa torba. W środku — malutkie, niemal przezroczyste niemowlę owinięte w starą kołderkę. Żywe, ciepłe i jakby od zawsze moje.

W panice wciągnęłam ją do domu, ręce mi drżały, serce waliło. To była dziewczynka. Maleńka, z niegojącym się jeszcze pępowiną. Dopiero co się urodziła. Jan wezwał policję. A ja już zdążyłam ją przewinąć, ogrzać, przytulić. Serce tłukło mi się jednocześnie z trwogą i szczęściem.

Gdy przyjechali funkcjonariusze, spisali protokół i, oczywiście, zabrali maleństwo. A ja — płakałam. Błagałam, by zostawili. Mówiłam, iż od lat marzymy o dziecku, iż jesteśmy gotowi od ręki. Ale prawo to prawo.

Neszybciej, jak tylko się dało, złożyliśmy papiery na adopcję. Jeden z policjantów powiedział:
— Poczekajcie trochę. Może pojawi się matka. Zdarza się takie.

I w tym „może” zaczepiłam się myślą. Kto mógł wiedzieć? Kto wiedział, iż czekamy na dziecko? Kto mógł tak postąpić?

Wtedy przypomniałam sobie… W klatce obok mieszkała cicha, skromna dziewczyna, Ola. Przyjechała ze wsi, uczyła się w referacie. Od dawna jej nie widziałam. Nagle — olśnienie. Poszłam do niej. Gdy otworzyła drzwi i zobaczyła mnie — rozpłakała się. Jakby czekała na tę chwilę.
— To moje dziecko — wyszeptała, nie czekając na pytanie. — Wiedziałam, iż chcecie córeczkę. Ja nie dam rady, nie mam nikogo. Nie mogłam wrócić do domu z hańbą. A u was będzie szczęśliwa…

Usiadłam obok, objęłam ją. Powiedziałam, iż nikt jej nie osądza. Że pomogę. Że można złożyć formalną zgodę na adopcję. I iż jej córeczka będzie bezpieczna. I kochana. Bardzo kochana.

Teraz rośnie u nas Zosia. Nasze małe cudo. Dziewczynka z ciepłym spojrzeniem, charakterem i głośnym śmiechem, który wypełnia cały dom. Ola wyjechała. Powiedziała, iż nie zniesie bliskości — to zbyt bolesne. Ale wiem: żyje, uczy się, pracuje, a w głębi — wcale nie jest obojętna.

A ja każdego dnia dziękuję losowi za ten poranek. Za to pukanie. Za Zosię. Za to, iż czasem cuda nie przychodzą z urzędowych gabinetów. A po prostu… kładą się na progu. I wiesz: jesteś mamą. I nic już nie będzie jak poprzednio. Będzie tylko miłość.

Idź do oryginalnego materiału