Dzisiaj zrozumiałem, jak bardzo się myliłem.
Po awansie Zofii w banku, jej charakter diametralnie się zmienił. Z cichej i spokojnej kobiety stała się nerwowa, złośliwa, wiecznie niezadowolona. Nie mogłem tego pojąć: „Skąd taki nagły przypływ pretensji? Przecież wcześniej wszystko było w porządku.” Zarzucała mi, iż nic nie robię w domu – iż na niej spoczywa gotowanie, sprzątanie i opieka nad dzieckiem. A ja nie widziałem problemu: „W trzypokojowym mieszkaniu we Wrocławiu nie ma pracy dla mężczyzny. Wszystko już stoi, nic nie przecieka. A gotowanie – to nie męskie zajęcie.” Raz poprosiłem o barszcz, delikatnie zasugerowałem – usłyszałem w odpowiedź: „Jak pokroisz warzywa, to ugotuję.” Wybuchnąłem: „Zrób to sama! Jesteś kobietą!” Zofia coraz częściej zostawała w pracy, a naszego syna odbierała z przedszkola jako ostatnią. Żal mi było chłopca, ale czy sam miałem iść? A co, gdyby kazali mi przestawić szafę albo naprawić kran?
Czułem, iż żona przestała mnie doceniać. Ciągle burczałem: „Po co ci ten awans? Siedziałabyś cicho – i byłoby jak dawniej.” Ona tylko spokojnie odpowiadała: „Wróć do działu rozwoju, zdobądź podwyżkę, zarabiaj więcej – wtedy ja odejdę i będę gotować obiady, zajmować się dzieckiem. Ale z naszych dwóch pensji nie da się już wyżyć. Moja mama wcześniej pomagała, teraz ma swoje wydatki.” Wściekałem się: „Zachciało jej się remontu!”
Sam nie garnąłem się do awansów. Widziałem, jak mój szef haruje bez weekendów, i myślałem: „Dziękuję, nie. Ja odrobię swoje i do domu.” Ale im więcej słyszałem pretensji od Zofii, tym większa rosła we mnie gorycz. Postanowiłem: „Skoro chce być szefową, niech poczuje, co to samotność.” Zacząłem zostawać dłużej w pracy. A potem zacząłem romans z koleżanką z księgowości – z Kasią. Nie była pięknością, ale miała apetyczną figurę, ciepły głos i niekończące się zapasy ciasta.
Kasia miała małego syna, ale mi to nie przeszkadzało. U niej czułem się potrzebny: ciepły koc, gorąca kolacja, spojrzenia pełne podziwu. Spotykaliśmy się coraz częściej. Tymczasem mama Zofii zaczęła odbierać wnuka z przedszkola – moja żona całkowicie pochłonęła się ważnym projektem. Cieszyłem się: „No i dobrze. Ona nie gotuje, a ja nie głoduję. Kasia mnie nakarmi i pochwali. Wszystko w porządku.” Ale Kasia miała swoje zasady. Gdy przychodziłem bez słodyczy, perfum albo gotówki na „coś miłego” – marszczyła brwi. Kolacja stawała się skromniejsza, a czułości – bardziej powściągliwe.
Niepokoiło mnie to, ale pocieszałem się: „No i co z tego? Nie chce miłości – tylko trochę uwagi i pieniędzy. A gdy Zofia się dowie, iż odchodzę – wtedy dopiero zacznie śpiewać inaczej.” Gdy Kasia, nie mrugnąwszy okiem, zażądała pieniędzy na futro, zrozumiałem – czas zakończyć tę farsę.
Wpadłem do domu, doczekałem się Zofii i, naburmuszony, oznajmiłem:
— Zosia, dość. Jestem mężczyzną! Chcę kolację, porządek w domu, świeże skarpety! Wracasz wcześniej – dlaczego nie ugotujesz zupy? Albo nie upierzesz?
Ona w milczeniu się rozebrała, postawiła torbę na podłodze i zmęczonym głosem spytała:
— To wszystko?
— Nie! — wyrecytowałem z patosem. — Odchodzę! Do innej! Do kobiety, która mnie docenia! Spakowałem rzeczy – i koniec! Żyj sobie sama!
— Dobrze — skinęła głową. — Idź. Mam dość życia z leniwym malkontentem. A mieszkanie zostawisz. Ja sama spłacałam kredyt. Adwokat potwierdzi – nie włożyłeś tu ani złotówki.
Oparzyło mnie jak wrzątkiem. Jak to? Gdzie łzy? Gdzie błagania? Spodziewałem się, iż Zofia rzuci się na mnie, będzie błagać, żebym został. A tu – zimna kalkulacja.
Z bijącym ze złości sercem spakowałem torbę i pojechałem do Kasi. Zapukałem pewnie: „Kochanie, teraz już jestem twój. Na zawsze!” Otworzyła, obrzuciła mnie wzrokiem od stóp do głów i skrzyżowała ramiona:
— Skąd pomysł, iż cię wzywam? Mam dziecko, wynajmowane mieszkanie, niską pensję. Ty nie jesteś rozwiązaniem – tylko obciążeniem. Nie stać cię – spadaj.
Drzwi zatrzasnęły mi się przed nosem. I tak zostałem – z torbą, rozbitym ego i pustymi rękami. Nikomu niepotrzebny. Ani żonie, ani kochance. I pierwszy raz od lat – naprawdę sam.