Poświęciliśmy wszystko dla dobra córek. Czy naprawdę zasługujemy na obojętność z ich strony?

twojacena.pl 6 dni temu

Z mężem odmawialiśmy sobie wszystkiego, tylko żeby córkom było dobrze. Czy naprawdę zasłużyłam na taką obojętność od własnych dzieci?

Kiedy nasze córki dorosły, ja i Wiktor, mój nieżyjący już mąż, wreszcie odetchnęliśmy. Myśleliśmy, iż teraz zacznie się lżej. Ale lżej nie było – wręcz przeciwnie, zamieniliśmy jedną ciężką pracę na drugą. Całe dzieciństwo dziewczynek upłynęło pod znakiem oszczędności. Pracowaliśmy w miejscowej fabryce: ja jako pakowaczka, on jako tokarz. Pieniędzy ledwo starczało na jedzenie i ubrania.

Pamiętam, jak się cieszyłam, gdy udawało się kupić im coś porządnego, żeby nie odstawały od rówieśników. Nie jeździliśmy na wakacje, nie wymienialiśmy mebli, chodziliśmy w znoszonych butach – byle tylko one miały wszystko. Uczyły się w zwykłej szkole, ale wyglądały jak księżniczki. I byliśmy z tego dumni. Myślałam, iż kiedyś docenią naszą cierpliwość i miłość.

Gdy dziewczyny poszły na studia, wydatki tylko wzrosły. Trzeba było płacić za akademik, pakować im paczki, wysyłać jedzenie. Znowu zacisnęliśmy pasa. Zbierałam drobne po kieszeniach, żeby wysłać kolejną przesyłkę. Żyliśmy tylko po to, żeby im było lżej.

Obie córki gwałtownie wyszły za mąż, jedna po drugiej. euforia była wielka, ale krótka – niemal od razu ogłosiły, iż będą mamami. Najpierw płakałam ze szczęścia, a potem ze strachu. Kto będzie siedział z dziećmi, gdy one wrócą do pracy? Córki jak na komendę stwierdziły, iż maluchy są jeszcze za małe na przedszkole. I poprosiły mnie – ich babcię – o pomoc.

Byłam już na emeryturze, ale dorabiałam sprzątaniem w aptece. Porozmawialiśmy z Wiktorem – on powiedział, iż będzie dalej pracował, a ja zajmę się wnukami. I tak zaczęła się nowa era: kaszki, pieluchy, kolki, katar, kreskówki – wszystkie chwile szczęścia od nowa.

Minęło kilka lat. Zięcie założyli własne firmy i zaczęli dobrze zarabiać. Cieszyliśmy się ich sukcesami – w końcu rodzina to wspólnota. A to, iż czasem znowu musieliśmy „dołożyć na zakupy” – no cóż, przywykliśmy.

A potem stało się najgorsze. Mój Witek poszedł do pracy i nie wrócił. Zawał. Tuż przed bramą fabryki. Pogotowie przyjechało szybko, ale serce nie wytrzymało. Moja podpora, mój najbliższy człowiek – odszedł na zawsze. Przeżyliśmy razem 42 lata. Bez niego wszystko stało się szare i puste.

Córki oczywiście popłakały. Były ze mną na pogrzebie. A potem zabrały wnuki i powiedziały:
– Mamo, czas do przedszkola, dziękujemy ci bardzo, teraz możesz odpocząć.

A ja zostałam sama. W mieszkaniu zrobiło się strasznie cicho. Żadnych kroków, żadnego głosu Witka, żadnego dziecięcego śmiechu. I wtedy zrozumiałam: z samej emerytury nie przeżyję. Rachunki, jedzenie, leki – wszystko stało się nie do udźwignięcia. Na tabletki nie starczało. Milczałam. Znosiłam. Ale pewnego dnia, gdy wpadły w odwiedziny, zwierzyłam się. Tak tylko rzuciłam:
– Dziewczynki, gdybyście trochę pomogły z opłatami, mogłabym kupić sobie potrzebne leki…

Starsza od razu odpowiedziała:
– Mamo, no co ty? My sami ledwo wiążemy koniec z końcem, ceny wszędzie rosną!

Młodsza milczała, wpatrzona w telefon. A potem po prostu przestały przyjeżdżać. Przestały dzwonić. Jakbym była winna, iż śmiałam poprosić o pomoc.

I wciąż się zastanawiam – czy naprawdę na to zasłużyłam? Czy można tak zapomnieć o człowieku, który oddał dla was całe swoje życie? Czy moja starość musi być taka – biedna, chora i samotna?

Wciąż wierzę, iż może jeszcze o mnie przypomną, iż nie wszystkie uczucia umarły. Ale każdy dzień bez nich to kolejne uderzenie. Czy po to żyliśmy, pracowaliśmy, poświęcaliśmy się? Czy to wszystko, co pozostało z miłości i wdzięczności?

Idź do oryginalnego materiału